Michał Choiński
The New Yorker. Biografia pisma,
które zmieniło Amerykę
Wydawnictwo Znak, Kraków 2024
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Drożdże dziennikarstwa
Nie ma w całej sferze kultury słowa i poza nią – właściwie w całej cywilizacji Gutenberga – zajęcia, które można porównać z robieniem gazety – a w sensie bardziej ścisłym: z procesem jej redagowania (a sam proces redagowania to dwa odrębne przedsięwzięcia: pierwsze to redagowanie tekstów, czyli przysposabianie produktów dziennikarskich oraz innych do druku tudzież zaprezentowania czytelnikom; drugie – to składanie tego wszystkiego, z czego robi się gazetę – tekstów, ilustracji, grafik i reklam – w jedną spójną, sensowną całość). Nie ma zajęcia bardziej fajnego i przynoszącego porównywalną satysfakcję. Nawet twórcze pisanie (czy to do szuflady, czy na sprzedaż…) takim zajęciem nie jest. Wiem coś o tym, bo przez prawie pół wieku należałem do grona szczęściarzy, którym dane było wykonywanie tej roboty – czyli robienia gazet. Uważam się właśnie za szczęściarza, bo przez pół wieku zawodowej aktywności robiłem to, co lubię najbardziej w świecie (oprócz towarzystwa – połączonego z dyskretnym nadzorem – mojej żony, dobrych lektur, whisky talisker i tytoniu erinmore albo kentucky bird do fajki). Robiłem to, co lubię – i jeszcze mi za to płacili… Wierzcie mi – gdy ci płacą (niech będzie, że na ogół marnie) za to, co i tak lubisz robić, to naprawdę masz fart.
A mistyka chwili, gdy siadasz nad jeszcze czystymi makietami, pokratkowanymi w dziesięciowierszowe, jednoszpaltowe prostokąty, z wyskalowaną w cicerach linijką zecerską i flamastrem, z kupką zweryfikowanych, gotowych do druku tekstów? I wiesz, co chcesz z tym zrobić – za każdym razem od początku – codziennie (albo co tydzień)? Tego uczucia z niczym nie da się porównać. Podobnie jak nie ma nic podobnego do emocji akustycznych, tektonicznych oraz wizualnych, towarzyszących nocnemu rozbiegowi wielkiej, trzypiętrowej maszyny rotacyjnej (najczęściej Goss Metro), która w pełnym gazie przypomina wielotysięcznokonny silnik transatlantyku idącego całą naprzód… A chwila, gdy bierzesz do ręki świeży, ciepły, pachnący farbą egzemplarz swojej gazety – prosto z biegnącej po transporterze niekończącej się wstęgi złożonych i przyciętych papierowych składek; czujesz, że naprawdę ty to zrobiłeś – wespół z kolektywem piszących kolegów-reporterów i tymi na ogół anonimowymi, profesjonalnymi do szpiku kości towarzyszami sztuki drukarskiej… Zaprawdę powiadam wam, że z niczym nie da się tego porównać… Może kiedyś napiszę o tym więcej.
Te pół wieku robienia i współrobienia gazet rozmaitych (od fabrycznych w parutysięcznych nakładach po poważne tygodniki i wielkie dzienniki) na zawsze ukształtowało moją perspektywę oglądu oraz pojmowania dziennikarskiej profesji i jej dylematów. Toteż zawsze, gdy czytam teksty podobne do książki Michała Choińskiego, czuję jakbym wpadł do środka uczonej, reporterskiej lub zgoła fikcyjnej (powieści na ten temat też się zdarzają…) narracji-dysertacji. Czytam przez pryzmat własnego życia i własnego doświadczenia. Wszakże nabyta przez wspomniane pół wieku pracy profesjonalna skromność, połączona ze świadomością miejsca w szeregu, każe mi w tym momencie poczynić solenne zastrzeżenie, obowiązujące nie tylko na czas tej lektury, ale zawsze i wszędzie – zastrzeżenie zapisane większymi oraz wyboldowanymi wersalikami:
TOUTES PROPORTIONS GARDÉES!
Ma się to rozumieć samo przez się. Ale dla porządku będzie powtarzane, gdy zajdzie taka szczególna potrzeba.
Dlaczego? Bo tekst dotyczy ikony w gazetowym świecie cywilizacji Gutenberga – tygodnika, który szybko stał się, mocą sił własnych wyłącznie, punktem odniesienia, wzorcem, trendsetterem i profesjonalno-etyczną opoką, instancją odwoławczą. W środowisku… Ale ważniejsze jest, czym „The New Yorker” stał się dla czytelników. A stał się po prostu przyjacielem. To nie przesada ani egzaltacja: tygodnik regularnie i z łatwą do zaakceptowania częstotliwością utwierdzał swych nabywców w słuszności obranego przez nich modelu egzystencji – ale podsuwał przy tym nowe tropy i pomysły, informował bez ideologicznej ani metafizycznej zaciekłości, zachęcał do uśmiechu i pewnej takiej wielkomiejskiej dezynwoltury. Innymi słowy – zachęcał nowojorczyków do utożsamiania się z metropolitalną aurą i takimże przeznaczeniem ich miejsca do życia…
W połowie lat 20. ubiegłego wieku mieszkańcy Nowego Jorku – a w sensie bardziej ścisłym: liczne i stale rosnące plemię zamożnych mieszczan (plus dawna arystokracja miejska), czyli nowojorskiej śmietanki towarzyskiej – byli gotowi na przyjęcie nowych, liberalnych i postępowych (no, ale bez przesady…) idei życia zbiorowego, wzorców i wartości. Jakaś gazeta mogłaby zostać idealnym nośnikiem atrakcyjnych treści intelektualnych, połączonych pewną taką „nowojorskością” w sensie najogólniejszym. Jakaś gazeta… Tylko trzeba ją było wymyślić od początku. W paradoksalny sposób przyczyniła się do tego tzw. ustawa Volsteada, czyli wprowadzająca prohibicję w USA 18. poprawka do konstytucji. Odcięci od legalnych źródeł alkoholu nowojorczycy poczęli się gromadzić w na poły zakonspirowanych, ale powszechnie znanych lokalach „usługowych”, klubach i knajpach, serwujących zakazane, lecz dostępne dzięki przestępczym sieciom produkcji, importu i dystrybucji płyny wyskokowe – plus rozrywkę (to wtedy swoją szansę zwietrzył i wykorzystał jazz!) na odpowiednim dla klasy wyszynku poziomie. W 1925 roku w pięciu dzielnicach Nowego Jorku, wedle ostrożnych szacunków funkcjonowało jakieś 30 tysięcy takich przybytków (a może nawet i sto tysięcy).
Część gastronomiczna (czyli bar i restauracja) dystyngowanego, ekskluzywnego hotelu „Algonquin” (44. Ulica na Manhattanie, tuż przy Times Square) skrywała pewnie niejedną alkoholową tajemnicę (bez tego hotel nie miałby szans egzystencji) – ale w godzinach między śniadaniem a lunchem w restauracji serwowano kawę hektolitrami, a do kawy jajecznicę. Przy stołach gromadziła się towarzyska czołówka nowojorskich pisarzy, dziennikarzy, publicystów, ludzi rozrywki, artystów, satyryków, recenzentów, aktorów i w ogóle celebrytów (choć tego pojęcia wtedy nie używano). Czasem organizowano partyjkę pokera, ale w zasadzie wokół stołów trwała nieustanna oraz nieszablonowa dyskusja o sztuce i kulturze – pełna ostrych tez, zabójczych dowcipów, ciętych dialogów, pełnych brutalnych ripost i połajanek. Kawa (jak się zapewne domyślacie – solidnie wzmocniona, wzbogacona i zmieszana) odgrywała niebagatelną rolę w podtrzymywaniu temperatury tych spotkań.
Złośliwcy z „Algonquin” stali się turystyczną atrakcją miasta, czymś w rodzaju żywej gazety – toteż kierownictwo hotelu kawę i jajecznicę fundowało im gratis. Lecz jeden z bywalców okrągłego stołu – dziennikarz, młody przybysz z górniczego wówczas miasteczka Aspen (tak, dziś tego centrum narciarskiego) w Colorado, niejaki Harold Ross – postanowił zmonetyzować towarzyską imprezę i na jej kanwie po prostu założyć gazetę – najchętniej tygodnik: ostry, dowcipny, niezależny w sądach i opiniach, nowojorski z ducha i wiarygodny; wystarczyło uczestników biesiad w „Algonquinie” zagonić do roboty. No i drobnostka – trochę kapitału trzeba było mieć na start. Ross „zainfekował” swoją koncepcją niejakiego Raoula Fleischmanna, też uczestnika spotkań w hotelu – a nade wszystko obrotnego biznesmena, wielkiego producenta… drożdży. O niemal strategicznym znaczeniu tego specyfiku spożywczego w dobie prohibicji nie trzeba wspominać – wszystko jasne. A gdyby rząd chciał dokonać motywowanego etycznie zamachu na drożdże, rozwścieczone lobby-pospolite ruszenie gospodyń domowych w godzinę pozamiatałoby Kapitol i Biały Dom z całą załogą senatorów, kongresmenów i ekipą prezydenta, jego samego nie wyłączając. Tak się złożyło, że majętny Fleischmann wyłożył dwadzieścia pięć tysięcy dolarów i 21 lutego 1925 roku ukazał się pierwszy numer „The New Yorkera”… (Czyli setne urodziny za miesiąc!)
Co było potem? A to już sobie przeczytacie samodzielnie – bez spojlerowania. Profesor Choiński jest czułym reporterem, mistrzem szczegółu i anegdoty. Od siebie dodam, jako fachowiec w branży (znów toutes proportions gardées), że dzięki plastyce relacji z procesu kwerendalnego i dziesiątek rozmów poczułem się, jakbym był w środku akcji. Odczytałem podobne schematy organizacji roboty, różniący się tylko w kwestii niektórych szczegółów modus operandi, tożsamą technologię „produkcji” redakcyjnej i znajome regulaminy (niepisane, ale zakodowane głęboko, wyryte twardym rylcem w umysłach wszystkich – od stażysty do szefa) tudzież kodyfikacje etyczne. O wspólnych wartościach i kultywowanych obyczajach profesjonalnych już nie wspominam – te akurat są uniwersalne, takie same mniej więcej w Nowym Jorku jak w Kalkucie, Montevideo czy w Łodzi. Łącznie z wszechobecnymi płynami na bazie C2H5OH…
„The New Yorker” od początku był tym, czym jest dzisiaj – ambitnym, liberalnym i zdumiewająco (jak na współczesne praktyki) obiektywnym, wręcz boleśnie wiarygodnym tygodnikiem opinii, na ogół nie stroniącym od dobrej rozrywki, satyry z nutką sarkazmu, złośliwości oraz pewnej takiej zuchwałości (acz bez obecnej dziś powszechnie łopatologicznej dosłowności), tygodnikiem manifestującym swój nowojorkocentryzm i zobowiązanie odpowiedzialności kulturowej. „New Yorker” jest pismem eklektycznym, próbującym wszystkiego, co ważne, nowe i obiecujące (ale bez przesady; pewien taki ostrożny konserwatyzm nadal nadaje sygnały ze sztandarów tygodnika). Ale z zastrzeżeniem: elastycznie, powściągliwie i bez awangardowych szaleństw. Czytelnicy to kochają – a jest ich wciąż ponad milion i nie mogą się mylić…
Przez sto lat misja „New Yorkera” przeszła pewne konieczne modyfikacje i wzbogaciła się. Pismo zaliczyło kilka przełomów, które wywarły wielki, mierzalny wpływ na ogólnospołeczną rolę prasy drukowanej i jej obywatelską percepcję w populacji czytających Amerykanów. Pierwszy z tych kamieni milowych pojawił się dopiero po dwudziestu latach obecności tygodnika na rynku, ale okazał się ważny – do dziś badacze mniemają, że był najważniejszy w XX wieku. To wydrukowany 31 sierpnia 1946 roku reportaż Johna Herseya z Hiroszimy rok po wybuchu. Do tego momentu zwykli Amerykanie nie mieli pojęcia, co się tam właściwie stało – a teraz już mieli… Dowiedzieli się, czym naprawdę był początek nowej ery atomowej. To był wstrząs na miarę kopernikańską, kolumbijską (od Krzysztofa K.) i einsteinowską. Po piętnastu latach nadszedł drugi przełomowy tekst – Hannah Arendt napisała o procesie Adolfa Eichmanna w Jerozolimie i o banalności Zła. To chyba najważniejszy esej filozoficzny XX wieku. W 1965 roku w „New Yorkerze” pisarz Truman Capote opublikował reportaż kryminalny „Z zimną krwią” – to trzeci z kamieni milowych dziennikarstwa, uprawianego w tygodniku. Ale to oczywiście nie wszystko, na co było „New Yorkera” stać – o konkretach sobie przeczytacie… Ważne, że drożdże Fleischmanna pokazały swoją moc! Krzepki był to zacier, skoro starczyło go na sto lat. I jeszcze utonął w nim niejaki Harvey Weinstein…
Nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał z sympatią o jeszcze jednej osobliwości „New Yorkera”. Od samego początku tygodnik ma bowiem rysowaną, graficzną okładkę – całokolumnową, monotematyczną kompozycję na korespondujący (albo i nie – są setki okładek na przykład o zmianie pór roku czy nadchodzących świętach) z zawartością numeru temat, sporządzony przez jednego z teamu artystów-współpracowników pisma (a na liście są wybitni, światowej sławy twórcy – na przykład Saul Steinberg z jego ikonicznym „widokiem z okna siedziby redakcji na świat”, Peter Arno, Art Spiegelman). To znak rozpoznawczy, symbol „New Yorkera” – w dzisiejszym stanie rzeczy na rynku konserwatywny jak cholera. Ale do tego stopnia inny i osobny – że aż awangardowy. Gdyby stuletnią kolekcję tych okładek, dobrze wyeksponowanych (i bez zbędnych komentarzy) zgromadzić w jednej publicznie dostępnej galerii, byłby to monument sztuki komunikacji medialnej jedyny w swym rodzaju i równie dobrze objaśniający świat, co Muzeum Historii Naturalnej.
Nie ukrywam, że z tej kolekcji osobliwym sentymentem darzę jedną okładkę – autorstwa Williama Cottona: obrazek dość konwencjonalny, aczkolwiek o treści polityczno-społecznej, zgoła klasowej. Oto w wytwornym klubie dla dżentelmenów z klasy wyższej w fotelach rozparci relaksują się dwaj panowie, zapewne politycy lub finansiści w Wall Street – jeden czyta gazetę, drugi zabawia się szklaneczką whisky i cygarem, obaj siedzą tyłem do okna, a za oknem wędruje pochód niewątpliwie proletariacki – z orkiestrą i „feretronem” dzielnicowego klubu demokratów z East Side. Zaprawdę, były tysiące lepszych okładek „New Yorkera”. Ale ta akurat nosi datę 18 września 1948 roku. Tego dnia się urodziłem…
Tomasz Sas
(10 01 2025)
Brak komentarzy