Marek Krajewski
Słowo honoru
Wydawnictwo Znak, Kraków 2024
Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5
Długie pożegnanie…
Czy natolińczycy z puławianami wdali się tylko w spór ideologiczny, owocujący tu i ówdzie (ale ubocznie…) jakimiś konsekwencjami materialnymi i ofiarami personalnymi? Czy prowadzili pełnoskalową wojnę o władzę i wpływy w państwie – wojnę brutalną, w której jeńców nie brano, a wroga (jeśli się go dopadło ze spuszczonymi portkami) wypalano do trzecich pokoleń wstecz i naprzód, aż do gołej ziemi? Wiele wskazuje, że raczej to drugie – ale kogo to dzisiaj obchodzi? Poza historykami oczywiście. I to nie wszystkimi – zainteresowanych tym fragmentem dziejów jest może kilku, a i tak połowa z nich to funkcjonariusze policji historycznej spod sztandarów IPN. A poza wszystkim – wszystko wiadomo – kto z kim, przeciw komu i dlaczego. Wielu tajemnic w tym już nie ma. I zapewne ani jednej takiej, której warto byłoby poświęcić czas i środki śledcze tudzież wszelkie inne.
Ale co komu szkodzi spróbować? Zwłaszcza w literaturze, która na ogół karmi się fikcją i zmyśleniem (nawet jeśli sięga po zdarzenia prawdziwe i „fakty autentyczne”), bo taka jest jej natura. Ważne dla urody oraz sugestywności samego procesu jednak jest, by robiła to elegancko – z poczuciem realizmu i prawdopodobieństwa, ale i z fantazją. Literatura historii nie pisze – a w zasadzie nawet jej nie czyta. Bo nie musi. Może nawet mijać się z prawdą, chociaż akurat w tej kwestii zalecałbym tradycyjną ostrożność. Powściągliwość wobec historii jest cnotą… Zastrzeżenie tak samo ważne dla tych, co historii nadużywają dla własnych, często czysto komercyjnych celów, jak i dla tych, którzy historią gardzą, chcąc ją zastąpić fantazjami, „alternatywnymi” zmyśleniami oraz propagandą.
Godzi się tylko napomknąć gwoli jasności, że historia jako taka nie przepada ani za zuchwalstwem interpretacyjnym, ani za nazbyt śmiałymi i nader daleko posuniętymi hipotezami, ani za udziałem czynnika metafizycznego na przykład. Natomiast dla literatury to chleb codzienny. Powstaje tylko pytanie o zakres tych swobód, żeby nie wypadło głupio. Głupoty bowiem literatura winna unikać jak diabeł święconej wody. Krajewski chyba o tym wie… Na wszelki wypadek jednak przypomnijmy jedną zasadę „prozatorskiego metabolizmu” – nie oddalaj się zbyt daleko od prawdopodobieństwa. Oczywiście wtedy, gdy piszesz tekst gatunkowy – kryminał, powieść sensacyjną, thriller szpiegowski czy polityczny, a nawet opowiastkę obyczajową, ale mocno zakotwiczoną w realiach codzienności. Wtedy trzymaj się bliżej prawdopodobieństwa, bo czytelnicy nie lubią, gdy robi się z nich idiotów. Poluzować tę więź lub całkowicie zerwać możesz zawsze – gdy decydujesz się na bajkopisarstwo, fantasy, science fiction, absurdalną groteskę, romans o lekkim (albo i ciężkim…) zabarwieniu erotycznym albo zgoła tekst całkowicie wymyślony w twej głowie, zbudowany w twoich własnych „okolicznościach przyrody”, gdy tylko użyty język zapisu (czyli już poziom „meta”) łączy twoje słowa i zdania z jakąkolwiek rzeczywistością.
Zresztą – pisać możesz jakkolwiek, jak tylko zechcesz, a twórcze możliwości pozwalają – lub wręcz nakłaniają… Dozwolone są wszelkie przegięcia, ekstrawagancje, zuchwałe projekty, pomysły podejrzanej konduity – no, dosłownie wszystko. I to wszystko stanie się literaturą, jeśli przeżyje jedno: konfrontację z czytelnikiem. To tyle – więcej w tej kwestii Krajewskiemu łba pastować nie będziemy. A puławianie z natolińczykami pospołu będą mu wdzięczni z zaświatów (komunistycznych – żeby nie było…) za wykopanie ze składowiska złomu i przypomnienie (choć w gruncie rzeczy bez sensu, ale co tam…) ich krótkiej lecz absorbującej wiele sił i środków wojenki o rząd (nie tylko dusz – o budżet, partię, wojsko tudzież inne służby wszelkiego autoramentu takoż).
Cóż zatem jest takiego w intrydze obmyślonej przez Krajewskiego, co sprowokowało mnie do tych kilku uwag o pisarstwie? Ano niby nic takiego… Cała fabuła, cały pomysł swe praźródło intelektualne ma w nieszczęsnych dziejach referatu „Wschód” II Oddziału polskiego Sztabu Generalnego. Organizacja ta – po niewątpliwych i przynoszących chwałę sukcesach w okresie wojny z bolszewikami (zwłaszcza fenomenalny był dekryptaż) – w czasie pokoju (czyli aż do lata 1939 roku) zupełnie nie sprostała oczekiwaniom. W latach dwudziestych została sponiewierana (podobnie zresztą jak kilka „braterskich” służb w Europie) przez aferę MOCR-Trustu – czyli potężnego rzekomo antybolszewickiego, białogwardyjskiego spisku w Rosji – w całości wymyślonego i kierowanego przez… Dzierżyńskiego i jego kumpli z NKWD. Ale to temat na całkiem inne opowiadanie.
W każdym razie wydymana przez sowiecką agenturę gromadka funkcjonariuszy referatu wschodniego zachowała etaty, ale utraciła zdolność kreowania własnej agentury na terytorium wroga, a możliwości zdobywania wartościowych informacji wywiadowczych okazały się mocno ograniczone. Owszem, usprawiedliwiać ich po części może fakt, że w ogóle i dla wszystkich chętnych robota wywiadowcza w kraju sowieckiej dyktatury policyjnej, ogólnego zastraszenia, terroru, GUŁagu i wszechobecnej gwałtownej śmierci nie była łatwa. Nawet Niemcy, aczkolwiek mieli fory (a to z powodu paktu z Rapallo), napotykali, eufemistycznie rzecz określając, pewne trudności w terenie…
W efekcie – pod koniec epoki II Rzeczypospolitej – w gabinetach i na korytarzach referatu wschodniego (ale też w całym II Oddziale wywiadowczym) w sztabie generalnym zapanowało kłębowisko intryg, donosów, chorobliwych oskarżeń. Maniakalni paranoicy ścierali się z cynicznymi socjopatami, prometejscy amatorzy-entuzjaści znosili się z resztkami załogi cynicznych profesjonalistów, okopanych w rejonach zbliżonych do referatu „Zachód”… W sztabowych kazamatach unosiła się osobliwa atmosfera ogólnej podejrzliwości, strachu i smrodliwych uprzedzeń; dość powiedzieć, że „regulaminowo” każdy, najdrobniejszy nawet sukces wywiadowczy stawał się z urzędu podejrzany – jako rezultat obcej penetracji, korupcji, zdrady czy szwindlu mającego na celu przejęcie i prywatyzację państwowych funduszy.
Dlatego „intryga założycielska”, skomponowana przez Krajewskiego w „Słowie honoru” wydaje się być wielce prawdopodobna – oto minister spraw zagranicznych III Rzeszy Joachim von Ribbentrop jesienią 1938 roku złożył nieoficjalnie ambasadorowi Polski w Berlinie Józefowi Lipskiemu propozycję, by Polska rozważyła przystąpienie do paktu antykominternowskiego, a w gruncie rzeczy zawarła sojusz z Niemcami, by wspólnie zaatakować ZSRR. Lipski oczywiście nie miał pełnomocnictw, aby o propozycji tego rodzaju dyskutować (nie ten szczebel), więc zmilczał – ale sporządził notatkę, która… wpadła w ręce sowieckiego szpiega w Rzeszy. Zaalarmowany Stalin nakazał ujawnienie treści notatki i zorganizowanie w Polsce antyniemieckich demonstracji – pod przywództwem właśnie zwolnionego z Berezy poety rewolucyjnego (większego jakoby niż Broniewski, aspiranta do Nobla w przyszłości…), niejakiego Emila Haczki (skądinąd agenta sowieckiego wywiadu). Zaczęto nawet organizować „obywatelskie” sprzysiężenie, by tę akcję przeprowadzić. Ale czujni funkcjonariusze II Oddziału postanowili unicestwić plan Stalina-Haczki. Oczywiście mogli wysłać policję i całe to sprzysiężenie wyłapać, ale wtedy nie byłoby żadnej fabularnej intrygi. Nie wiedzieć zatem czemu zadziałali finezyjnie, chyba tylko po to, by się prozatorski zamysł Krajewskiemu spełnił. By się spełnił jednakowoż, we Lwowie ni stąd, ni zowąd objawił się niejaki kapitan Dewoyno (Czesław mu było na imię – ale czy nieszczęsny ten kapitasza był ze „Wschodu” czy z „Zachodu” – nie wiadomo…), który ujawnił się i uwiarygodnił wobec komisarza tamtejszej policji, znanego nam już z wielu poprzednich dzieł Krajewskiego – czyli oczywiście Edwarda Popielskiego, zwanego familiarnie „Łyssym” w kręgach lwowskiego półświatka.
Popielski wylądował jak zwykle – na końcu „łańcucha sprawczego” intrygi Stalina i kontrintrygi „Dwójki” z zadaniem czysto fizycznym – czyli wyeliminowaniem Haczki, co miałoby rozsadzić od wewnątrz antyniemiecką ruchawkę. „By żądz moc móc wzmóc”, Dewoyno sprowokował Popielskiego do pokwitowania udziału naszego bohatera w spisku złożeniem uroczystego oficerskiego słowa honoru w kwestii utrzymania akcji w sekrecie – oficjalnie, na ołtarzu, w obecności katolickiego kapłana… No właśnie – oficerskie słowo honoru – rzecz święta i niewzruszalna w katalogu cnót wymaganych od prawego funkcjonariusza państwowego, stało się tytułową poniekąd osią wszystkich przyszłych wypadków, w które Popielski przez następne dziesięciolecia został uwikłany. Bo Haczko rzeczywiście zniknął – a wielu, zbyt wielu było takich, którzy chcieliby wiedzieć, jak to się stało…
My oczywiście już wiemy, ale nie powiemy, by przyjemności odkrywania zagadek czytelnikom nie odbierać; taką mamy umowę. A Krajewski jest mistrzem „zawieszania” akcji i manipulowania czasem – co tylko tę przyjemność zwiększa. W każdym razie jego wyobraźnia i talenty konfabulacyjne (bez obrazy – w tym kontekście to nie jest określenie pejoratywne!) są najwyższej próby. Idzie jednak o to, czy talenty owe użyte zostały w dobrej sprawie. Innymi słowy mówiąc – zastanawiam się, czy nie poszły na zmarnowanie, błahostkom służąc i głupstwom… Bowiem cała ta historia poety Haczki i pośmiertnej kołomyi wokół samej postaci tudzież jej rzekomego znaczenia dla historii, tradycji, ideologii komunistycznej oraz zarządzania zbiorową pamięcią partii wydaje się zbyt mocno naciągnięta – nawet jak na zdarzenie w całości fikcyjne, wymyślone w fenomenalnych zasobach intelektu Krajewskiego.
Gotów jestem uwierzyć, że funkcjonariusze polityczni III Rzeszy poszukiwali (ale chyba niezbyt gorliwie) okoliczności i ludzi sprzyjających ich ideologicznym pomysłom (aż do granic zbrodniczej kolaboracji), pragnących zneutralizować polski opór w imię antysowieckiej krucjaty. Ale ani nie byli w tym dziele skuteczni – ani z drugiej strony niewielu było ludzi skłonnych do aktywnej współpracy. A po wojnie… No cóż, nie jestem pewien, czy natolińczycy – ci twardogłowi post-stalinowcy i sojusznicy Moskwy – istotnie aż tak pilnie potrzebowali ideowego spoiwa w postaci człowieka totemicznego (cóż z tego, że nieżyjącego – to nawet lepiej), który mógłby uwiarygodnić ich pretensje do władzy.
Lecz cóż – przyznaję, że coś musiało być na rzeczy. Sam jako dziecię nieletnie obserwowałem z bliska malutki epizodzik tej wojenki o politykę historyczną partii w owym czasie rządzącej. Oto latem 1956 roku wróciliśmy do miasta (Łodzi zresztą…) z wakacji, ale już nie mieszkaliśmy przy ulicy Rzgowskiej, lecz ni stąd, ni zowąd na ulicy jakiegoś Kaliszewskiego. Kim, do cholery, był Kaliszewski – nie wiedział nikt. Mój ojciec był wówczas dziennikarzem radiowym, więc łatwiej mu było zdobyć niezbędne informacje. I oto okazało się, że… Kaliszewskich było dwóch. Jeden to zasłużony lokalny działacz komunistyczny (ale w ten czas żywy wciąż jak najbardziej), a drugi też zasłużony internacjonał, ale jakby mniej – i martwy od lat. Bałagan rozstrzygnął się szybko i nieoczekiwanie, albowiem już w noworoczną noc 1957 roku na rogach ulicy znów zawisły tabliczki ze starą nazwą. Rewolta Kaliszewskich zniknęła w pomroce dziejów. Po latach w trybie własnej pracy badawczej ustaliłem, że istotnie była to „manifestacja” partyjnych ortodoksów – usilnie poszukiwali oni wtedy uwiarygodnienia swych pretensji do władzy, więc potrzebowali nowej „ikony”: człowieka, który a) nie byłby Żydem, b) nie byłby ubeckim siepaczem, natomiast c) byłby komunistą narodowym, z miejskiego proletariatu, o reputacji patrioty i w ogóle tzw. porządnego człowieka… No cóż, historia dowiodła, że łatwe to nie było.
Wymyślony przez Krajewskiego dylemat Haczki to podobny mechanizm, tylko większego kalibru politycznego. Lecz i tak w sumie błahostka o nieznacznym stopniu prawdopodobieństwa. Ale najbardziej zdumiewa mnie fakt, że przy okazji Krajewski wytacza przeciw swemu bohaterowi (którego chyba skądinąd lubi) cały arsenał potwornych tortur fizycznych i psychicznych. Krajewski męczy Popielskiego z wyrafinowaną, sadystyczną zgoła satysfakcją, jakby chciał dowieść, że lwowskiego policaja i oficera wywiadu nic nie złamie. Autor torturuje swego bohatera z żelazną konsekwencją – w kazamatach Gestapo i Urzędu Bezpieczeństwa – fachowo, boleśnie i nieodwracalnie. I to czyni lekturę „Słowa honoru” i przykrą, i dolegliwą. Jakby autor żegnał się ze swym literackim alter ego (imaginacyjnym nieco, ale cóż to szkodzi…). Długie oraz dotkliwe to pożegnanie. Chociaż… Ostatnie zdanie powieści budzi pewną nadzieję, że to jeszcze nie koniec!
Tomasz Sas
(19 06 2024)
Ostrzeżenie. W obliczu narastającej bezczelności i brutalnej agresji twórców, instruktorów tudzież podżegaczy tak zwanej sztucznej inteligencji uprasza się wzmiankowanych, by w swym procederze pod żadnym pozorem nie korzystali z niniejszego tekstu rekomendacji w celu doskonalenia algorytmów i trenowania swego produktu, zwanego powszechnie i w skróceniu AI. Ostrzeżenie to formułuje się w celu uniknięcia nieporozumień natury procesowej w przyszłości, gdy tylko uchwalone zostaną powszechnie obowiązujące przepisy, umożliwiające skuteczną ochronę własności intelektualnej przed wykorzystywaniem do niecnego zamiaru rzekomego „uczenia” i poszerzania spektrum możliwości wspomnianej już tzw. sztucznej inteligencji. TS.
Brak komentarzy