Zadie Smith
Widzi mi się
Przełożyli Justyn Hunia, Jerzy Kozłowski, Agnieszka Pokojska
Wydawnictwo Znak, Kraków 2018
Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5
Jak się pozbyć natręctwa myśli?
Czym jest esej? W zasadzie to każdy tekst, w którym więcej jest autora niż czegokolwiek innego. To oczywiście nie znaczy, że uważam eseistykę jeno za wyrafinowaną formułę realizacji narcyzmu. O nie… Eseistyka współcześnie to coś więcej – to narcyzm spotęgowany. Co najmniej do kwadratu. Ale to nie wada ani jakowyś grzech. Przeciwnie. To zaleta. Są bowiem autorzy, którzy dopiero pisząc o sobie, wspinają się na szczyty ludzkich, gatunkowych możliwości intelektualnych. Pisząc o sobie, odkrywają nowe horyzonty, wobec których dylematy pewnego księcia duńskiego są zabawne niczym szamotanina prowincjonalnego pustelnika w hipermarkecie.
Gdy autor eseju pisze esej, pisze o sobie. Pisze bardzo dobrze, stara się. Przecież materia, o której pisze, istnieje tylko w jednym egzemplarzu. Coś pojedynczego, wyjątkowego – unikat… Żeby przekonująco to „coś” zaprezentować, nie można poprzestać na powściągliwej dyskrecji. To musi być nagły atak na czytelnika, feeria ekspresji, erudycji, odważnej i perwersyjnej metafory… Od zwykłej prozy ma się różnić tak jak rondel boeuf de bourguignon od patelenki jajecznicy na kiełbasie. Esej jest bowiem produktem delikatesowym, a jego autor nie bywa anonimowym debiutantem. Do uprawiania eseistyki wydawcy namawiają swych najlepszych autorów – dla honoru domu, ma się rozumieć… Bo to najwyższej próby sprawdzian dojrzałości, wartości intelektualnej wydawniczej „stajni”. Prozaik beletrysta, który odniósł sukces czytelniczy i „szacun” krytyki… Reporter, który opisał świat i parę tuzinów wojen na dodatek… Autorka romansów, która zawojowała listy bestsellerów i giełdę serialowych scenariuszy… Twórca fantastyki, który rozbił bank producentów filmowych i podbił świat miłośników komputerowych gier fantasy… Tacy tylko autorzy, zdaniem wydawców (które podzielam – żeby nie było…) mają coś do powiedzenia i dojrzeli do uprawiania eseistyki. Zresztą część z nich sama dochodzi do takiego wniosku i bierze się za utrwalanie swych myśli, by je potem korzystnie zaoferować rynkowi…
Tak, debiutanci esejów nie piszą. A jeśli piszą, to nie publikują. Na przeszkodzie stoi zmowa wydawców, słusznie zakładających, że świeżutka myśl debiutanta nie jest towarem rynkowym, bo nie stoi za nią ani marka nazwiska, ani renoma. W tej sytuacji w całej historii eseistyki współczesnej jedynym debiutantem pozostaje prekursor, prawdziwy twórca gatunku – francuski szlachcic nader świeżego zaciągu, żołnierz, dyplomata, urzędnik, polityk, filozof, dworak, sędzia Michel Eyquem de Montaigne (1533-1592), który po okresie niezwykle aktywnego (o co wtedy we Francji było nietrudno…) życia osiadł w swych dobrach w prowincji Perigord (skądinąd kulinarnej skarbnicy Francji; to wciąż matecznik grzybka tuber melanosporum, czyli trufli…) i postanowił spisywać kłębiące mu się w głowie myśli – w nadziei, że uwolni się od ich natręctwa, gdy je zobaczy na piśmie. Ot, rodzaj terapii… Pan de Montaigne wymyślił dla swej pracy formułę, którą nazwał essais – co i wtedy, i dziś po francusku znaczy „próby” (w sensie: wypróbowanie umiejętności, weryfikacja talentu…). „Próby” znalazły wydawcę i czytelników – były za życia autora kilkakrotnie wznawiane, a sam de Montaigne właściwie do końca swych dni dzieło swe poprawiał, zmieniał i uzupełniał. Było niezwykle popularne, czemu nie zaszkodziło wpisanie go niemal sto lat po wydaniu na indeks ksiąg zakazanych. I nadal „Próby” uważane są za jeden z filarów intelektualnych Galaktyki Gutenberga…
Naśladowcy Michała z Montaigne też zmagają się z własnymi myślami, też chcą je jak najprędzej ujrzeć na papierze, by powiedzieć sobie „nienajgorzej; nie jestem taki głupi…” – i szybciutko zafiksować się na kolejnej porcji natrętnych myślideł do wykorzystania. Współcześni eseiści mają łatwiej – posiłkują się bowiem istnieniem druków ulotnych „lub czasopism”. No cóż, większość z nich znajduje dorywcze lub stałe zatrudnienie w mediach drukowanych w roli felietonistów (geniusz eseistyki Umberto Eco był przez długie lata regularnym felietonistą włoskiej gazety „l”Espresso”), recenzentów książkowych, filmowych, teatralnych, plastycznych, komentatorów… Listy autorów niektórych elitarnych, ekskluzywnych magazynów z opiniotwórczymi pretensjami – takiego New York Timesa” „New Yorkera” czy Harper’s Magazine” – przypominają rankingi kandydatów do Nobla (albo już laureatów…). W każdym razie prawie cała książkowa produkcja współczesnej eseistyki miała swe premiery w mediach – gazetach, magazynach – przeważnie drukowanych. Ale chodzą słuchy, że niektóre ambitne portale internetowe również próbują swoich autorów uwieczniać w drukach zwartych, tradycyjnych, na papierze i z okładkami. Oczywiście ten trend nie oznacza żadną miarą, że każdy zbiorek felietonów, recenzji lub komentarzy od razu zyskuje rangę eseistyki. Pamiętajmy, że w eseju jednak głównie chodzi o MYŚL…
W tej sytuacji na pierwszy plan jednak wysuwa się nazwisko autora, jego ranga intelektualna, popularność i ugruntowane przeczucie wydawcy, że jego faworyt ma jednak coś istotnego do powiedzenia publiczności – teraz i w dającej się przewidzieć przyszłości… Zadie Smith spełnia te wymagania z naddatkiem – ze sporym zapasem… Ta 43-letnia córka Jamajki (nie wyspy, jeno kobiety z niej pochodzącej) i Anglika, absolwentka Cambridge, profesor w szkole kreatywnego pisania w New York University – jest dziś naprawdę w czołówce mistrzów literatury światowej. Tego faktu nie da się zakwestionować, ani nie trzeba objaśniać (w każdym razie nie tutaj i nie teraz; to temat na osobne opowiadanie…) Nagrody, nakłady, translacje, recenzje – to się z niczego nie bierze, nie da się wykreować. Powiedzieć, że świat czeka na każde nowe słowo Zadie Smith, to nic nie powiedzieć.
Przez osiem ostatnich lat Zadie napisała dwie powieści (trzecia wyjdzie w przyszłym roku) wydała tom esejów (ten jest drugi; tamten to „Jak zmieniałam zdanie”) i opublikowała w czasopismach kilkadziesiąt tekstów, napisanych na zamówienie lub za namową ich redaktorów, odpowiadających definicji eseju. No to je wzięła, zebrała, poddała drobnym zabiegom recyklingowym i wydała na nowo w tomie „Feel Free”, co krajowy nasz edytor inteligentnie i handlowo zatytułował „Widzi mi się”. Ten tytuł (jednego z rozdziałów) nie ma oczywiście nic wspólnego z tytułem nadanym całości przez autorkę. Ale spróbujcie sprzedać coś w Polsce ze słowem „wolność” na okładce (chyba że chodzi o dragi i seks). Nawet z takim nazwiskiem autora. „Czuj się wolny”? Bez żartów… Natomiast przewrotne, trochę łobuzerskie i bardzo osobiste „Widzi mi się” w sam raz pasuje do kolekcji esejów, podkreślając bardzo osobisty, poniekąd intymny, pozbawiony cech naukowości i podejrzanego obiektywizmu tok narracji, dowodzenia, argumentowania. Widzi mi się właśnie tak, nie inaczej…
Widzi jej się – dobre sobie… i co z tego? Ale to Zadie Smith… Może jej powidoki i przywidzenia są coś warte? Pouczające? Zawierzyłem – ale lekturze towarzyszyło narastające uczucie przerażenia. Nie, żebym nie rozumiał, co czytam. Co innego przeraziło – mianowicie szyfry i kody… Dotarło do mnie, jak bardzo różnimy się my, mieszkańcy słowiańskiego departamentu orientalnej, kresowej strefy zadupia cywilizacji śródziemnomorskiej od standardowego czytelnika Smith, cieszącego się z nią wspólnotą języka i setkami, ba – tysiącami wspólnych kodów kulturowych – od nazwisk twórców po cytaty z dziecięcych wierszyków i bajek. Jedna aluzja, jedno słowo rozszyfrowuje sens, pozwala swobodnie podążać za myślą autora. A przecież o MYŚL tu chodzi. Dla mnie, pozbawionego – z racji niemal doskonałej hermetycznej osobności kultury – aparatu pojęciowego i klucza, lektura byłaby nieznośna. Byłaby – gdyby nie wysiłek tłumaczy, uzupełniających gęsto natkanymi przypisami luki w intelektualnym wyposażeniu przeciętnego Polaka, czytelnika Zadie Smith. Brakujące kody rozpoznawcze to minimum, bez którego trud lektury mogliby podjąć jeno dwujęzyczni polihistorzy, erudyci i geniusze…
Szczególnie boleśnie odczułem tę przepaść znaczeń podczas lektury zawartych w „Widzi mi się” kilku felietonów o książkach, pisanych przez Zadie dla „Harper’s Magazine” w 2011 roku. Tutaj luki poznawczej nie załatają najobfitsze nawet przypisy tłumaczy. Kto w naszym kraju twierdzi inaczej, jest cynicznym, parszywym kłamcą…Może tylko pracowici filologowie angielscy byliby wolni od podejrzeń… Po drugim czytaniu było troszkę jaśniej, ale niewiele; na szczęście pamięć wywlokła jakieś przyswojone polszczyźnie tytuły. No, ale jak pojąć, co Zadie ma do powiedzenia w eseju „Przyszywani bracia” (prawdopodobnie coś bardzo ważnego – o kondycji ludzkiej, o problemie rasowym, o kulturze mieszania się…), skoro nie widziało się na własne oczy ani jednego odcinka telewizyjnego show „Key and Peele”… I tak na każdym kroku: poznawcza czarna dziura.
Ale nie pytajcie – po co w ogóle czytać eseje Zadie Smith? Nie znam odpowiedzi. Może to tylko kwestia ciekawości, może to po prostu dobre teksty – pouczające, objaśniające świat w zadowalającym stopniu?
Jeden tylko esej „Płoty: dziennik czasu Brexitu” należałoby wydrukować i rozpowszechnić możliwie szeroko, osobliwie zaś w rejonie stołecznej ulicy Nowogrodzkiej; gdyby zaś lokatorzy wiadomego gmachu odmówili czytania (oni, zdaje się, w ogóle niewiele czytają), wypadałoby posadzić jakiegoś zdolnego hakera, by wrzucił im ten tekst na konta mailowe, do smartfonów, na strony internetowe – wszędzie; Prezesowi K. również. Nie zapominając o dopisaniu czerwonymi literami „Mane, Tekel, Fares”…
Tomasz Sas
(28 11 2018)
Brak komentarzy