Anarchia

10 kwietnia 2022

William Dalrymple 


Anarchia
Przełożył Krzysztof Obłucki
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2022

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Wielkie żarcie…

To ciężka lektura – i nie dlatego, że waży grubo ponad kilogram, więc niezgrabnie i z wysiłkiem się nią manipuluje. I nie tylko dlatego, że puchnie od dat, miejsc, zdarzeń i innych faktów, a także od nazwisk. Frekwencja tych ostatnich sprawia, że „Anarchia” czasem przypomina hinduską książkę telefoniczną średniej wielkości… Ale to nie problem – w trakcie uważnej lektury wszystkie te utrudnienia słabną, znikają, a w każdym razie przestają uwierać. Atrakcyjna potoczystość narracji zdaje się brać górę nad niedostatkiem walorów funkcjonalnych. Zresztą – co tu kombinować… Przeciw niedogodnościom poznawczym wystarczy uwagę wzmóc, a na dolegliwości fizykalne – wystarczy zastosować jedno z cudownych mazideł przeciwbólowo-przeciwzapalnych, reklamowanych w mediach. W inwazji „żółtych maści z apteki” mam swoją francuską faworytę (zresztą niereklamowaną w telewizji…), ale nazwy nie wymieniam – bo to nie arena promocji, nie lokowanie produktu; blog krytycznoliteracki nie jest (a przynajmniej nie powinien być) artykułem sponsorowanym…

Ciężaru i trudności lekturze przydaje teza Dalrymple’a – zawarta zresztą w jednowyrazowym tytule – „Anarchia”. Dalrymple bowiem dość wąsko i pierwotnie definiuje samo pojęcie anarchii – zgodnie z podstawowym znaczeniem tego słowa w starożytnej, klasycznej grece: to bezrząd, stan wyodrębnionej organizacji życia publicznego bez władcy; archia bowiem to pierwotnie władza, wszelka władza, panowanie jednego (jednych) na drugimi, niezależnie od formuły, w jakiej się to odbywało. Przedrostek an to oczywiście znaczy bez, sygnalizuje stan bez czegoś w sensie ścisłym. Anarchia to po prostu bezwładza. Dalrymple idzie tu śladem, wydeptanym przez indyjskich historyków. Szkoda, że nie zajrzał do dzieł księcia Piotra Kropotkina oraz niektórych z licznych jego ideowych dzieci i wnucząt – wyczytałby może, że anarchija eto mat’ pariadka…

W końcu wieku XV środkowoazjatyckie, muzułmańskie imperium Timurydów (wywodzących się – chociaż w skomplikowanej konfiguracji – od Temudżyna, znanego powszechnie jako Czyngis-chan) mocno podupadło. Timurydzi porzucili rozległe terytoria dzisiejszego Iranu, Chorezmu i Fergany; w ich rękach zostały w zasadzie tylko okolice dzisiejszego Kabulu i Kandaharu w Afganistanie. Trochę się szamotali po śladach niegdysiejszej świetności, aż w końcu ich władca Babur znalazł nowy cel dla swych zbiedniałych, ale wciąż sprawnych wojowników – kierunek Południe! A tam, na subkontynencie indyjskim od tysiąca lat z okładem trwała permanentna wojna wszystkich ze wszystkimi. Nieprzyzwoicie superbogaci sułtani, maharadżowie i inni pomniejsi książęta obracali swe niepoliczalne dochody wniwecz, formując wielotysięczne formacje piechoty oraz słoniowej taktycznej siły pancernej i prowadząc niekończące się rytualne kampanie zbrojne. Babur, sprzymierzając się z niektórymi i niemiłosiernie tłukąc innych, w końcu wykroił dla siebie zgrabne imperium od Himalajów po krawędź wyżyny Dekan (z diamentonośnymi piaskami i żwirkami w łożyskach rzek Golkondy), zawierające w swym obrębie żyzne i ludne doliny Indusu i Gangesu tudzież przebogatą krainę Bengalu. W szczycie rozkwitu władztwa Mogołów ich państwo było warte około jednej czwartej całego ówczesnego światowego PKB; samych podatków rocznie zbierano 100 milionów funtów. [Dalrymple dla jasności wywodu podaje wszelkie kwoty w brytyjskich funtach wedle ówczesnego kursu tej waluty, co się potem przelicza na wartość dzisiejszą (a potem tłumacz podaje wartość w złotówkach wedle ubiegłorocznego kursu brytyjskiej waluty). To znaczy, że wedle dzisiejszych stawek byłoby to jakieś 10 miliardów funtów (czyli 54 miliardy złotych)].

No cóż – było czym się zachwycać. Ale nic na tym świecie nie trwa tak długo, aby wszyscy mogli skorzystać. Imperium Mogołów, choć odcisnęło niezatarte po dziś dzień piętno na cywilizacji subkontynentu indyjskiego, potrwało jakieś dwieście lat, ale było tak potężne, że jeszcze dobre sto pięćdziesiąt lat po upadku formalnie dogorywało… Do upadku doprowadził zaledwie szósty mogolski cesarz – praprawnuk Babura, niejaki Aurangzeb (1658 – 1707), trzeci syn sułtana Szahdżachana, fundatora najpiękniejszej budowli nowożytnego świata – mauzoleum Tadż Mahal w Agrze. Onże Aurangzeb okazał się być wielkim wojownikiem, ale zarazem ortodoksyjnym sunnitą, wiernym wyznawcą Proroka i niepowstrzymanym krzewicielem jedynej prawdziwej wiary za wszelką cenę. Mieczem i ogniem rozszerzał władztwo Allaha, zrywając z korzystną dla cesarstwa, umiarkowanie dobrosąsiedzką i ekumeniczną polityką przodków. Niewiernych wyznawców hinduizmu mordował i grabił bez sensownej potrzeby; a po co na przykład kazał zabić religijnego lidera sikhów? Bolesny dla obu stron tamten konflikt tli się w zasadzie do dziś… Fanatyczny (wedle dzisiejszych kryteriów – socjopata) misjonarz jedynej prawdziwej wiary doprowadził spokojne, kwitnące imperium do stanu wojny domowej, ale przede wszystkim – do rozpadu scentralizowanego, sprawnego i szczelnego systemu poboru podatków i ceł. Wieści o kłopotach następców Aurangzeba rozeszły się po Azji, pobudzając wyobraźnię i rozbójnicze skłonności wielu awanturników. Jeden z nich – niejaki Nadir Szah – fenomenalny żołnierz i dowódca, który wyrąbał sobie tron imperium perskiego, w 1739 roku rozbił armię Mogołów i wkroczył do Delhi. Nie zamierzał przyłączyć terytoriów Mogołów do swej Persji – chodziło tylko o łupy. Po prostu obrabował skarbce imperialne, wywożąc do Iranu kontrybucję w kwocie stu koti (czyli miliardów) rupii (na dzisiejsze – jakieś 13 miliardów funtów, czyli ponad 70 miliardów złotych). Wartości kosztowności – biżuterii, kamieni szlachetnych i pereł – perscy księgowi nie byli w stanie oszacować (choć próbowali); dość powiedzieć, że wśród łupów znalazł się słynny Pawi Tron, ozdobiony Koh-i-Noorem, najpiękniejszym brylantem świata. Drugie tyle zapewne wywieźli żołnierze Nadira na własną rękę…

Po tym ciosie w podstawy finansowe imperium się nie podniosło. Skarb centralny nie miał pieniędzy na wydatki publiczne; w szczególności zaprzestano wypłacania pensji urzędnikom – co skłoniło ich, by wzięli swój los we własne ręce… I właśnie ten finansowy kolaps (a w ślad za nim rozpad scentralizowanych struktur państwa) hinduscy historycy nazwali Wielką Anarchią. Dalrymple przyswoił sobie ten pogląd i ogląd dziejów – wedle tej koncepcji rozumienia historii Indii tak zwany Wielki Zamęt był luką, przerwą w ciągłości państwa. Tak wielką, że umożliwiła ona skuteczną, zabójczą penetrację kraju przez obce potencje – i to nie sąsiedzkie, jak to się nieraz zdarzało, ale zupełnie obce, z innego kręgu cywilizacyjnego, innego kontynentu. Chciwe, brutalne, zabójcze… W szczególności brytyjska Kompania Wschodnioindyjska bezwzględnie i bezlitośnie wykorzystała nadarzającą się sposobność skokowego wzbogacenia się – ku chwale portfeli akcjonariuszy, inwestorów i subskrybentów. No cóż, kapitaliści (w sensie ścisłym – zwłaszcza ci, którzy obracają powierzonymi kapitałami osób prywatnych) zwykli tak robić, bez oglądania się na rację stanu, dyplomację i w ogóle pokój na świecie. Natura pieniądza (i zarazem jego tajemnica) nie znosi moralizowania.

Dalrymple niezwykle szczegółowo, wręcz drobiazgowo relacjonuje wieloletnie starania Kompanii o maksymalizację zysków i dywidendy wszelkimi dostępnymi sposobami. Wielka indyjska Smuta (pod wieloma względami podobna do tej w Rosji, ale na znacznie wyższym poziomie materialnym) to okazja, by kupiecka korporacja przeformatowała się w organizację quasi-publiczną, przejmującą kompetencje, majątek i terytorium obcego państwa wraz ze wszystkim prowadzonymi w obrębie jej władztwa interesami. Kompania po prostu inteligentnie tudzież poszerzająco skorzystała z nad wyraz ogólnie i oszczędnie sformułowanych ramowych, szkieletowych postanowień i dyspozycji królewskiego patentu (z 31 grudnia 1600 roku…). Istotą tego sukcesu było zignorowanie (z typowym brytyjskim poczuciem wyższości, cynicznie motywowanym religijnie) problemu suwerenności państw goszczących faktorie Kompanii. A sam sukces nosił konkretne nazwisko – Robert Clive… W dziejach brytyjskiej Korony postać równie wielka, co sir Francis Drake, książę Wellington czy Winston Churchill.

Więc z jednej strony Wielka Anarchia, ale z drugiej – jednak sprawna organizacja, dobrze uzbrojona i zmotywowana, zuchwała, ryzykancka, potrafiąca rozpoznawać i wykorzystywać wszystkie szanse. Cóż z tego, że prywatna, komercyjna, nastawiona wyłącznie na zysk dla udziałowców? Korona też nie była w ciemię bita – umiała wykorzystać przedsiębiorczość swych poddanych i wiedziała, że i tak majątek trafi na macierzystą wyspę ku ogólnej pomyślności. Gotowa zatem była współpracować. Przecież Royal Navy nie pływała po oceanach dla zabawy. Kosztująca krocie flota uzbrojonych po relingi (a nawet topy masztów) okrętów miała chronić, bronić i zabezpieczać interesy płacących podatki obywateli. No i to publiczno-prywatne partnerstwo przyniosło rezultaty, o czym Dalrymple pisze ze słabo maskowaną przez poprawność satysfakcją. Ale – kierowany specyficznymi, brytyjskim wyrzutami sumienia, daje głos historiozofii hinduskiej, która to nauka zdaje się skłaniać ku tezie, że gdyby nie fanatyzm i fundamentalistyczna głupota Aurangzeba z jednej – a chciwość Nadira z drugiej strony, Imperium Mogołów trwałoby nadal jak niewzruszona opoka. Ergo: żadni Anglicy nie mieliby szans wedrzeć się i wcisnąć choćby nogę w masywne wrota imperialnego Czerwonego Fortu.

Otóż nie. To wprawdzie atrakcyjna teza, że świat mógłby wyglądać dziś zupełnie inaczej, gdyby ktoś nie okazał się idiotą, a kto inny – skurwysynem. Ale to tylko publicystyka. Logika dziejów innymi chadza tropami… Jestem pewien, że Anglicy i tak zdobyliby Bengal wraz z całą resztą Imperium Mogołów i resztą Indii na dokładkę. Tylko trwałoby to dłużej, drożej i jeszcze bardziej krwawo. Ale co do zasady – chyba było przesądzone i nieuniknione. Trzeba tylko umieć (i nie bać się) odczytywać ślady, które historia zostawia nader szczodrze. Historia bowiem rzadko rozmyślnie (i skutecznie) zaciera po sobie, co zrobiła ludzkości. No i lubi się powtarzać. Dalrymple zachęca do studiowania swojej „Anarchii” w przeświadczeniu, że dzisiejsze korporacje światowego biznesu – te wszystkie Amazony, Google’e, Apple’e, Facebooki i Walmarty – to nic innego jak nowe wcielenia Kompanii Wschodnioindyjskiej oraz jej niemniej pazernych siostrzyc w innych krajach i innych epokach. Ale co do zasady – kapitalizm to kapitalizm. Więc co by się stało, gdyby jedna z nich swej historii nie wygrała? Ano nic. Inna na jej miejsce by przyszła i dałaby radę.

Lawina bieg od tego zmienia, po jakich toczy się kamieniach” – mniemał poeta. Ale czy słusznie? Bo być może zmienia – lecz tylko troszkę. Na końcu zawsze w coś rąbnie – jest gniew, krzyk, płacz i krew.

Taaaaa, uprawianie historii alternatywnej spod znaku – co by było, gdyby – to przednia zabawa intelektualna. Wprawdzie znawcy przedmiotu (a osobliwie: zawodowi historycy) przestrzegają, by ostrożnie stosować wiodące łacno na manowce mechanizmy ocen i komentarzy wedle dzisiejszego stanu wiedzy, że lepiej zrekonstruować, co oni sobie wtedy myśleli, co mogli wiedzieć na pewno, czego nie, co potrafili zrobić, czego nie – ale pokusy besserwisserstwa bywają silniejsze – mimo pułapek. Osobiście lubię tę grę, chociaż wiem, że to jałowe zajęcie, skoro historia i tak potoczyła się inaczej. Ale jeszcze bardziej lubię stawianie pytań niezadawalnych, z pozoru głupich i bez sensu. W tym przypadku narzuca mi się jedno, dotyczące gustów naszych przodków – po jaką cholerę potrzebne im było tyle pieprzu?

Dlaczego wytaczali armaty, zbroili okręty, by gdzieś na końcu świata toczyć wojnę o gałkę muszkatołową? Dlaczego gotowi byli zabijać, by zdobyć goździki, wanilię, cynamon i kurkumę (oczywiście tę z Gundlupet w Indiach, z farmy tego – jak mu tam – Sziwy Szantrapy)? Odpowiedź nasuwa się jedna – oczywista, choć na pozór dziwaczna. Bo stać było naszych przodków, by więcej żreć, głównie mięcha – ale nie umieli… gotować. Więc by masowo spożywać tę nieco podśmierdłą padlinę, potrzebowali wzbogacić jej niezbyt zachęcający smak i odstręczającą woń przyprawami bez umiaru. Dopiero długo później nauczyli się robić konserwy i wynaleźli lodówkę. Ale zmiana gustów kulinarnych już się dokonała i utrwaliła. Wielkie żarcie spieprzonego mięcha to kamień milowy naszej cywilizacji, aczkolwiek sterczący na mylnym zakręcie. I już nie pozwolimy sobie tego odebrać.

Tomasz Sas
(10 04 2022)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *