Mordercza rozgrywka

17 grudnia 2021
Mordercza rozgrywka
Ryszard Ćwirlej
kryminał
Warszawskie Wydawnictwo Literackie Muza SA
20 10 2021
384

Ryszard Ćwirlej 


Mordercza rozgrywka
Wydawnictwo Muza, Warszawa 2021

Rekomendacja: 3/7
Ocena okładki: 2/5

Akcja ewakuacja?

– Jeszcze się tam żagiel bieli, chłopców, którzy odpłynęli… – gitarzysta klezmerskiego zespoliku na dansingu w poznańskim hotelu Polonez czule frazował podrabianym tenorem powszechnie znany refren piosenki w zasadzie należącej do Alicji Majewskiej (muzyka: Korcz, słowa: Młynarski), ale śpiewanej masowo po knajpach – tym razem wszakże w nagłym zastępstwie, bo etatowa piosenkarka zespołu gdzieś się zawieruszyła podczas regulaminowej przerwy. To znaczy wiadomo, co się stało – miała bowiem w zwyczaju wyskoczyć z jakimś bojkiem z importu na szybki numerek za sto papierów; ale gdzie tu jej szukać w takim molochowatym hoteliszczu-burdeliszczu? Więc chłopcy odpływali sami, improwizując na dużym przydechu, gdy na środek parkietu wtargnęła goła zjawa okręcona zakrwawionym prześcieradłem i padła jak ścięta – z raną postrzałową na środku efektownego biustowia… Zguba klezmerów się odnalazła. Ale nie skomunikowała się słowem ani gestem ze zszokowanym otoczeniem, więc nie miała szansy wskazania sprawcy…

Na szczęście dla jakości i dynamiki śledztwa tego akurat wieczoru na dansingu bawił się (w cywilu, w czasie wolnym, z panienką o dość oczywistym przeznaczeniu…) niejaki Teoś Olkiewicz – oficer milicji w stopniu podporucznika, zatrudniony w dochodzeniówce komendy wojewódzkiej MO. Tak, tak – nasz Teofil już porucznik… Jak ten czas leci! No i widomy to znak, że jak się odpowiednio długo poczeka, awans dogoni każdego idiotę i skurwysyna. A obu tych zwięzłych charakterystyk nie sposób było Olkiewiczowi odmówić. Był ci on bowiem jednym i drugim w stopniu nad wyraz wysokim – nawet jak na standardy obowiązujące ówcześnie w „obywatelskiej” służbie utrzymania porządku publicznego.

Podczas kreowania swego osobliwego bohatera musiał mieć Ćwirlej niezłą zabawę. Teoś jest ze wszech miar przerysowany – ale to dobre prawo każdego autora: zrobić sobie bohatera nadnaturalnego. Jedni autorzy komponują supermanów – sprawnych, silnych, wyćwiczonych w sztukach walki i ostrym strzelaniu mózgowców o inteligencji kwalifikującej do Mensy, a przy tym przystojnych i nad podziw skutecznych względem dam. Czemu nie? Na tej samej zasadzie mógł sobie Ćwirlej wykoncypować postać à rebours – pijaka (tęgiego, z wątrobą o nadludzkich możliwościach adaptacyjno-metabolicznych), dziwkarza (niewiarygodnie fortunnego), kombinatora o co najmniej ambiwalentnym stosunku do wszelkich form własności społecznej i prywatnej – bez różnicy, a poza tym chama, prostaka, debila, prymitywnego miglanca, łazika. Innymi słowy: ulepił figurę zaiste pikarejską, tyle że w kiepskim stylu – niemoralną, zdegenerowaną, brudną, głupią, odrażającą…

Po co? Dobre pytanie… Najprostsza odpowiedź nasuwa się sama. Teoś Olkiewicz od początku miał być uosobieniem, symboliczną figurą wszystkiego złego, co należałoby i wypadałoby wiedzieć i powiedzieć o obywatelskiej milicji. I ten zabieg się Ćwirlejowi udał nadspodziewanie. W miarę postępów akcji, zaplanowanej przez autora w kolejnych tomach poznańskiej sagi milicyjnej, Teoś był doszlifowywany, doskonalony w swym skurwysyństwie aż do stopnia niesłychanego. Maestria kreatorska Ćwirleja zaczynała sprawiać, że mogłeś, drogi czytelniku, wręcz polubić tego skurwiela – na swój sposób przecież skądinąd sympatycznego, a przede wszystkim zdumiewająco podobnego nie tylko do portretu statystycznego Polaka-szaraka, opisanego i pomierzonego przez badaczy rzeczywistości. Podobnego do marzeń, aspiracji, pragnień i skrytych urojeń tegoż przeciętnego rodaka Teosiowego: nachlać się codziennie gołdy po kokardę (bez kaca – to ważne marzenie!), zakąsić czymś solidnym (golonka, schaboszczak, ostatecznie mielone) no i na deser wydupczyć chętną panienkę – najlepiej, ma się rozumieć, za friko. Problem w tym tylko, że przeciętni, statystyczni wyznawcy modelu życia i wartości tak sugestywnie zwerbalizowanych przez Ćwirleja, nie wiedzieli i nadal nie wiedzą, że w literaturze jest taki murowany kandydat na totem ich plemienia, czyli rzeczony Teoś… Obok bowiem licznych heroicznych symptomów swego żywota, odznaczają się wrodzonym wstrętem do czytania czegokolwiek – poza napisami na paskach w ich ulubionej telewizji info tudzież hasłami na kibolskich sektorówkach. Bo przecież ich zdaniem książki to atrybut pedalski. Oto egzystencjalny dramat Ćwirlejowej prozy – potencjalni wyznawcy jego bohatera nie dowiedzą się nigdy, że ktoś taki istnieje…

Ale z tym mniejsza. Motywy Ćwirleja wydają się jasne: dokładnie taki, a nie inny Teoś Olkiewicz to po prostu antropomorfizacja wszystkich idiosynkrazji autora, fantom specjalnie powołany „do życia”, by dać upust fobiom, strachom i natrętnym, maniakalnym wstrętom. Taki sui generis „chłopiec do bicia”. Teoś załatwia, skupia na sobie, koncentruje jak soczewka promień światła – to ten Ćwirlejowy ból fantomowy. Czy tak boli PRL po amputacji? Wolałbym, żeby nie… Literatura wprawdzie nie musi tego robić, o czym zaraz powiem – może sobie pozwolić na emocjonalne rozpasanie i sporą dozę niekontrolowanej szarży. Ma prawo, ma przyzwolenie. Ale – daleko lepiej jest (zwłaszcza dla samego procesu lektury), gdy zachowuje się sine ira et studio… Na szczęście Ćwirlej autorem zrównoważonym jest i cała reszta tej fabularnej intrygi jawi się bardziej zbalansowana i dyskretnie wyposażona w mechanizmy nadające jej powab prawdopodobieństwa. Zwłaszcza pozostali bohaterowie pierwszego i drugiego sortu, nawet ci bardziej groteskowi, są umiarkowanie wiarygodniejsi niż Teoś Olkiewicz.

Ćwirlej nie pisze „wspomnień niebieskich mundurków” chronologicznie i liniowo. Skacze z epoki w epokę nie po kolei, tylko wedle jakiegoś własnego algorytmu twórczego (jak Krajewski w swoich „mockach” i nie tylko on…). W „Morderczej rozgrywce” natrafiamy na osobliwy epizod w dziejach nie tyle milicji, co służby bezpieczeństwa. Rok był osiemdziesiąty i siódmy, a dla fachowców ze służb, wprawionych w obserwowaniu nie tylko twardych faktów, lecz klimatów, niuansów i nieuchwytnych imponderabiliów, a do tego doświadczonych w stawianiu prognoz (w końcu płacili im za to…) na podstawie tych migotliwych przesłanek, stawało się powoli jasne, że idą zmiany… Tempo, kierunek i głębokość tych zmian nie były do końca jasne, ale dla fachowców od bezpieczeństwa publicznego stało się oczywiste, że lepiej przewidywać nieprzewidywalne i wyobrazić sobie najgorszy wariant – nie tyle rozwoju ogólnej sytuacji (bo tę mieli w dupach głęboko), co ich osobistych perspektyw przetrwania złych czasów w szczęściu, zdrowiu i pomyślności.

Najbystrzejsi i najinteligentniejsi (było tam takich sporo – wbrew temu, co się dziś powszechnie mniema…) z grupy obciążonej poważnymi akcjami pozaprawnymi i zgoła przestępczymi (łącznie z zabójstwami) wiedzieli, że nie mają widoków na spokojne życie na resortowych emeryturach. Zadbali o polisy ubezpieczeniowe. Dwojakiego rodzaju. Zaczęli wybierać, gromadzić i zabezpieczać co wykwintniejsze kąski z niezmierzonych zasobów archiwalnych służby – to po pierwsze. A po drugie – rozpoczęli akcję skrytego kumulowania środków finansowych (najlepiej w dewizach) niezbędnych do wypracowania godziwych emerytur prywatnych. W tym celu po prostu wyruszyli na zbój – zaczęli napadać na liderów przestępczego półświatka, cinkciarzy, złodziei, badylarzy, samochodziarzy, przemytników, alfonsów, na bogatych przedstawicieli szarej strefy i gospodarczego podziemia. Zdobyte kapitały lokowali w różnych przedsięwzięciach za granicami upadającego z wolna Peerelu.

Oczywiście – w gronie ludzi służb była mniejszościowa grupa (dodajmy, że niespecjalnie umoczona), która optymistycznie zakładała, że każda władza, nawet najbardziej postępowa, moralna, praworządna i demokratyczna, potrzebuje profesjonalnych funkcjonariuszy bezpieczeństwa publicznego, gotowych w zamian za pewne gwarancje nadal niezłomnie stać na straży itd. Do pewnego stopnia i do pewnego czasu nawet mieli rację, ale ostatecznie wyszło na to, że ci pierwsi długofalowo mieli satysfakcję…

Wpadamy więc w sam środek akcji gorączkowego kwestowania esbeków w środowiskach drugoobiegowej gospodarki. Nie wypada chyba tłumaczyć, że nasi dzielni, prawomyślni (no, z tym tak entuzjastycznie nie przesadzajmy) milicjanci, zrobią wiele, by esbekom przeszkodzić – tym razem w pełnej współpracy z przełożonymi. Przy okazji Ćwirlej wykoncypował pięknie osobny wątek całej tej intrygi ze spodziewaną zmianą ustroju w tle. Prywatny wątek – tak dobrze się domyślacie – wątek Teosia Olkiewicza. Okoliczności towarzyszące zbrodni na dansingu podsuwają mu bowiem koncept dorobienia paru zielonych do resortowej pensyjki wypłacanej w waryńskich… Wygląda na to, że Teoś lepiej sobie poradzi z osobistym zabezpieczeniem emerytalnym niż jego kolesie z Bezpieczeństwa. Kto czytał pilnie, ten wie, że tak… Ważne, że Ćwirlej nie traci wigoru – jako autor historycznej prozy kryminalnej wyrobił się znacznie. Nie jest prostym, marnie utalentowanym rekonstruktorem – wnosi bowiem spory kapitał intelektualny, pozwalający snuć intrygi niebanalne, realistyczne i zarazem fantazyjne. W każdym razie trzymające w napięciu podczas lektury (i nie tylko). A to sporo w tych ciężkich czasach.

Tomasz Sas
(17 12 2021)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *