Miejski grunt

8 sierpnia 2021

Rafał Matyja 


Miejski grunt
Wydawnictwo Karakter, Kraków 2021

Rekomendacja: 5/7
Ocena okładki: 4/5

Jestem z miasta…

Dlaczego miasto? Jednolitej, uogólnionej odpowiedzi nie ma. Nie mam natomiast wątpliwości, że powody, dla których zarówno osiadłe społeczności rolnicze, jak i wędrowni myśliwi i pasterze zaczęli się urbanizować, w pierwszej kolejności były ekonomiczne, a potem – polityczne. Jak prawie wszystko, co się zmieniało w naszej cywilizacji… W sposób racjonalny; zostawmy bowiem margines niewielki, łączkę intelektualną na powody metafizyczne, pozaumysłowe urbanizacji – takie jak na przykład, że podobaliśmy się sobie nawzajem i chcieliśmy tę „podobność” wspólnie konsumować. Ale w istocie proces zaczął się w momencie, gdy funkcjonujące w pobliżu siebie pierwotne molekuły strukturalne (najczęściej chodzi tu o hordę-rodzinę) – czy to społeczności uprawiające ziemię, czy to wędrowne gromady pastersko-łowieckie – zaczęły produkować więcej żywności niż potrzebowały i potrafiły zjeść. Słowo „nadwyżka” w sposób istotny, zgoła fundamentalny, koreluje z miastem, z procesem urbanizacji cywilizacji.

Więc gdy pojawiły się nadwyżki nie do przejedzenia, w ślad za nimi przyszły problemy – gromadzenia, przechowywania, pilnowania w razie czego (zagrożenia przez OBCYCH zwłaszcza), dzielenia, gdyby było trzeba. Wolni „molekularni” i w zasadzie autarkiczni wytwórcy w obliczu dylematu nadwyżkowego prędko doszli do wniosku, że racjonalizowanie kosztów obracania niespodziewanym przypływem bogactwa wymaga od nich dobrowolnej federalizacji na nieco większą skalę niż stosunkowo nieduża horda familijna. Możliwości tej ostatniej nigdy nie były zbyt wielkie – tymczasem akumulacja nadwyżek oraz skuteczna ich obrona wymagały i środków większych niż potencjał pojedynczej gromady, i wspólnego działania. Tak się jakoś porobiło, że wspólnoty równych sobie posiadaczy nadwyżek szybko przekształciły się w organizacje paramilitarno-polityczne z księciem na czele (albo konkurencyjne – z kapłanem…). Pierwsze w dziejach miasta na równinie Mezopotamii (takie Ur na przykład czy Uruk) powstały jako centra gromadzenia nadwyżek, ośrodki władzy patronackiej – cywilnej i duchownej – a także pewnej specjalizacji ról społecznych (wykraczającej poza tradycyjną i naturalną niejako specjalizację płciową) – a co za tym idzie: wymiany. Od wymiany właśnie miasto zaczęło się na dobre…

Włócząc się pozornie bez celu po najpiękniejszej ulicy (ulica: podstawowy element konstrukcyjny każdego standardowego miasta od początku istnienia tej formy organizacji społecznej, czyli od tysiącleci – i od tysiącleci pełniąca niezmiennie tę samą funkcję…) świata – tak się szczęśliwie składa, że położonej akurat w moim mieście – rozmyślam raczej nie o tym, skąd się taka wzięła – ale z głuchą wściekłością i rozpaczą – o degrengoladzie i gwałtownym upadku tegoż miasta pod naporem niezależnych od woli jego mieszkańców okoliczności natury politycznej (a w rezultacie – ekonomicznej). Ale to temat na całkiem osobne opowiadanie, z wściekłej ulepione bezsilności. Bardzo skądinąd odmienne od dywagacji, analiz i konkluzji profesora Rafała Matyi w „Miejskim gruncie”. Albo nie… Może to nie osobne opowiadanie, tylko awers i rewers jednej i tej samej historii? Zobaczymy…

Pan profesor Matyja – historyk, politolog, komentator rzeczywistości, optymistyczny konserwatysta i pragmatyczny republikanin – w bardzo niesprzyjających okolicznościach atmosferycznych, w aurze paraliżującego myśl wszelaką wzmożenia ideologicznego, założył, że zbada nasz grunt pod nogami. Oczywiście nie w sensie ścisłym (geologicznym na przykład, bądź topograficznym…), ale metaforycznym, symbolicznym. Czyli na czym stoimy, czym dysponujemy, jaki mamy cywilizacyjny resurs. Byśmy zaś zrozumieli, o co chodzi, zaczął od krytycznego przypomnienia historycznych imponderabiliów – zakładając, że dylemat (na wschód od Bugu mawiają, że eto wapros…) wspomnianego resursu od ćwierci tysiąclecia rozstrzyga się w mieście – jako formie organizacji naszego wspólnego wysiłku. Nie na polach bitew (na ogół przegrywanych), nie w potępieńczych swarach ideologów, proroków, agitatorów i polityków, nie w literaturze, nie w wykładzie historii bohatersko-martyrologicznej – ale na zurbanizowanym gruncie, gdzie organizowano życie, budowano domy, drogi i koleje, robiono interesy, wynajdywano wynalazki, zakładano politechniki, nauczano, leczono, myślano nie tylko o tym, co do garnka włożyć, gdzie bawiono się i rozmnażano… Innymi słowy: uprawiano postęp. To już nie był świat zachowawczo-patriarchalnych młodzieńców patriotycznie (zamiast technicznie czy społecznie) wyedukowanych, z białą bronią po dziadkach w ręku szturmujących na wymusztrowane tyraliery strzeleckich marszbatalionów – co kończyło się laurem męczennika „za sprawę” lub przymusową eksploracją syberyjskiej tajgi i tamtejszych złotonośnych wyrobisk.

Tymczasem tam, gdzie uprawiano postęp, miasta rosły, a ludzie razem z nimi. Nowoczesność, czyli głównie rozwój przemysłu i biznesu oraz pewna, z początku ograniczona standaryzacja urządzeń cywilizacyjnych wedle wzorców z zachodniej Europy – to domena środowisk zurbanizowanych. Banki, koleje, nowoczesne szkoły, sieć elektryczna, gazowa, tramwaje, wodociągi i kanalizacje, szpitale, teatry, sieć handlu detalicznego, drogi bite, hotele, gastronomia, gazety… Na ziemiach polskich wszystkie te (i wiele innych…) symptomy postępującego unowocześniania życia publicznego pojawiały się z pewnymi oporami i opóźnieniem (choć przyznajmy to – niewielkim). Z kilku obiektywnych i paru subiektywnych powodów. Najważniejszy z nich to fakt, że ziemie polskie nie stanowiły u zarania nowoczesności jednolitej struktury organizacyjnej – należały do trzech państw, z których jedno było mocarstwem międzykontynentalnym, drugie mocarstwem w skali europejskiej, a trzecie aspirowało do roli, jaką drugie z powodzeniem pełniło. Poza tym pierwsze z nich należało do jednego z dwóch przeciwstawnych sojuszy militarnych, a dwa pozostałe tworzyły ten drugi sojusz. W rezultacie ziemie polskie dla każdego z trzech posiadaczy miały wartość i ważność peryferyjną – pierwszorzędną jedynie strategicznie, natomiast gospodarczo, politycznie i społecznie – raczej nie… Wyjąwszy może znaczenie Śląska – po kolei dla kajzerowskich, weimarskich i hitlerowskich Niemiec.

O ile zatem obiektywnie z rozkrzewianiem nowoczesności polskiej było tak sobie (jeśli zaborcom to nie przeszkadzało), o tyle subiektywnie, mając na względzie stosunek społecznych warstw przodujących, czyli tzw. ziemiaństwa – skądinąd wielce konserwatywnego, obskuranckiego i obłudnego, do dylematów postępu – było… jeszcze gorzej. Industrializacja? Owszem – jeżeli płacona przez cukrownie cena skupu buraka była godziwa. Banki? Pod warunkiem, że kredyt hipoteczny dawali często i chętnie. Drogi żelazne? Ależ czemu nie – tak zdecydowanie wygodniej dojeżdżało się do Nicei i Monte Carlo… Nawet zawstydzający (i na dodatek niewydolny) system poddaństwa włościan, czyli tzw. pańszczyznę, za tychże ziemian (i przy ich opętańczym, choć na ogół tylko werbalnym sprzeciwie) zlikwidowali rzeczeni zaborcy. I chociaż z klasy tej wywiodła się tzw. postępowa inteligencja, to jednak w pozostałej masie swej – poprzez własnych ideologów, duchowych przewodników, nauczycieli i innych szarlatanów – stała się ona ostoją nieciekawej wersji historii: bohatersko-martyrologicznej klechdy o niegdysiejszych przewagach i znamienitej przyszłości, zbawicielskiej zgoła dla cywilizacji. Wszechobecną narrację wypełnili samozwańczy piewcy osobliwego pojmowania „honoru”, wodzowie przegranych powstań, strażnicy nieoddający ani guzika, ani piędzi ziemi naszej, zaklinacze prawdy, wyznawcy i kapłani kultu żołnierzy wyklętych, tropiciele odstępców i zdrajców mniemanych, lustratorzy, heroldowie urojonych roszczeń i kandydaci na domorosłych męczenników – których i tak nikt męczyć nie chciał i nadal nie chce…

W tej sytuacji, skoro cała nasza historia, pospołu z planowaniem, programowaniem przyszłości i miejsca Polski w świecie, wypełniła się treścią martyrologiczno-bohaterską, opowieścią o silnym zabarwieniu patriotycznym tudzież o heroiczno-pretensjonalnych imponderabiliach, zabrakło miejsca na gruntowne zbadanie naszego uczestnictwa w postępach cywilizacji. Profesor Matyja pospieszył odgarnąć i uporządkować trochę placu na miejskim gruncie, ze słusznego założenia wychodząc, że terytorium dziania się nowoczesności to terytorium zurbanizowane. Przedstawił zatem miasto jako koncentrator, agregat nowych idei, tygiel postępu, wynalazków, twórczego fermentu intelektualnego, rozwoju gospodarczego, krzepnięcia nowych klas i warstw społecznych, nowej polityki, nowej dynamiki życia jednostek i życia publicznego. Tudzież zdrowia, szczęścia, pomyślności bez mała.

No cóż, profesor Matyja ma w zasadzie rację, upatrując sensu w mieście – owym syntetycznym konglomeracie materialnego sukcesu, przynoszącego środki niezbędne i zdatne do stałego unowocześniania się. Które to z kolei unowocześnianie przyczyniało się bezpośrednio do dalszych materialnych sukcesów. Takie perpetuum mobile – raz puszczone w ruch, zasilone ideowo i nadto wydolne gospodarczo – samo się napędzało, wytwarzając „progres”. Czymkolwiek by on nie był… No i egzemplifikacje swej kontrnarracji wybrał niebagatelne – Bielsko-Białą, Nowy Sącz, Rzeszów i Lublin. Czasem dokładając Kalisz, Gdynię, Kraków i Warszawę… Miasta sukcesu, postępu, rozwoju, spokojnego, szczęśliwego samorządnego życia, w miarę atrakcyjnego i absorbującego wszystkie zmysły. Prące do przodu mimo przejściowych (ma się rozumieć) kłopotów tudzież wahań prestiżu i ceny metra kwadratowego w rejonie zabudowanym.

Tak, w zasadzie profesor Matyja ma rację. Jego miasto synkretyczne – nienazwane, choć brylujące na równinie – jest miarą nowoczesności i postępu cywilizacji. Jest atrakcyjną pułapką dla ambicji, materialnych i niematerialnych aspiracji, marzeń. Jawi się jako wyspa kompetencji na oceanie głupoty. Jest przystanią racjonalności. I to jest piękna miejska legenda – a właściwie jej awers. Łatwy do opowiedzenia, wymagający tylko pogłębionych studiów dokumentalno-archiwalnych. Takie historie – powiadają – pisze się odwłokiem (by poprzestać na tym stosunkowo nieznacznie dosadnym określeniu). Takie historie opowiada się grawitacyjnie; nie ma w nich zbyt wiele pasji, emocji, determinacji. Co zresztą urody im nie ujmuje. Przeciwnie: mają w sobie tę ambiwalentną łagodność panny na wydaniu, która odbiera chęć polemiki.

Ja też jestem z miasta. Ale innego… Jego nazwa pada w historii opowiedzianej przez profesora Matyję kilkakrotnie – ale raczej subsydiarnie: zawsze jako przykład niesłychanej, gwałtownej kariery ekonomicznej. Bo to prawda – moje miasto było światowym rekordzistą tempa rozwoju, ekspansji kapitalistycznej. Zarabiało krocie i gówno z tego miało – poza paroma ozdóbkami. Ciemna strona mojego miasta tłamsiła jego blask. Mimo to było rozwiniętym molochem. W szczytowym okresie (ale i dzisiaj) jego wielkość i potencjał były znacznie większe niż zsumowane aktywa (nawet te przewidywane w przyszłości) czwórki przykładowych metropolii Matyi – wspominanych tu Bielska-Białej, Nowego Sącza, Rzeszowa i Lublina. W słusznie minionym ustroju tzw. sprawiedliwości społecznej załatano trochę dziur tkanki urbanizacyjnej mojego miasta, ale dużo za mało. A miasto nadal zarabiało krocie (co z tego, że głównie w rublach transferowych); widocznie były one potrzebne gdzie indziej. Gdy nadeszła epoka tak długo wyczekiwanej, wytęsknionej transformacji, Jaśnie Wielmożny Pan Transformator (w randze wicepremiera) jednym ukazem wyłączył moje miasto. Przestały wirować miliony wrzecion, stanęły tłukące się bez opamiętania setki tysięcy czółenek. Umilkły szwalnie i dziewiarnie, wyschły farbiarnie i wykończalnie. Ludzie poszli na zasiłki i kuroniówki. Podobno nagle załamała się koniunktura wschodnia. Gówno prawda – co, nagle zaczęli tam z gołymi dupami latać? Każdy, kto spędzał nocki na targowisku w Głuchowie czy Tuszynie, pamięta, jak było naprawdę. I z czego urosła fortuna niejakiego Ptaka…

Nie, to nie był kolaps rynku zza Bugu. To była zbrodnia – morderstwo z premedytacją. Dlaczego? Ten ortodoksyjny demagog, pryncypialny doktryner i dogmatyk, który to wszystko jednym pstrykiem wyhamował, do dziś mętnie się tłumaczy. Ale tamto se ne vrati. Moje miasto straciło jedyny poważny czynnik miastotwórczy. A nawet drugą pozycję w kraju względem wielkości – na rzecz Krakowa. Skrzyżowanie autostrad na razie wiodących znikąd donikąd przemysłu nie zastąpi. Reszta to – jak dotąd – mrzonki… Więc moje miasto karleje i choć stwarza pozory radosnego trwania, nic nikomu nie mówiąc, nie skarżąc się, powolutku zdycha… Operatorzy wózków widłowych i układacze towarów w magazynach to nie jest świadoma, głodna sukcesu i pewna swej siły klasa robotnicza. I to jest rewers Matyjowej opowieści. Skądinąd godnej polecenia do uważnej lektury – ku nauce i przestrodze, ku poszerzeniu horyzontów, ku zmianie sposobu myślenia. Dlatego rekomenduję ją wszystkim – wyjąwszy mieszkańców mojego miasta. Chcę im oszczędzić powodów do kolejnego zdenerwowania, nie chcę, by znów musieli się wkurwiać…

Co to za miasto? Jeszcze nie wiecie? Łódź… Jedyne chyba miasto polskie, które do koncepcji i opowieści Matyi aż tak boleśnie nie pasuje.

Tomasz Sas
(8 08 2021)

Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *