Kult

18 marca 2020
Łukasz Orbitowski


Kult
Wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2019

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Jacy jesteśmy, czyli spiritus flat ubi vult…

W tradycyjnej polskiej religii ludowej (z poważnymi obawami i zastrzeżeniami można by ją było nazwać katolicyzmem) znane są na ogół dwa sposoby objawień, czyli manifestowania prób nawiązania komunikacji (niekoniecznie werbalnej) istoty wyższej z populacją wiernych wyznawców. Pierwszy z nich to tzw. demonstracja, drugi zaś to wniknięcie… Demonstracja z kolei dzieli się na tzw. przedstawienie ikoniczne oraz mobilny akt metafizyczny. Przedstawienie ikoniczne to klasyka. Oto bystrzejszy od innych obserwator dostrzega w zwyczajnym elemencie scenografii sąsiedzkiego habitatu – na dachu, na szybie okiennej, pniu drzewa itp. – ikoniczne przedstawienie postaci objętej kultem; na ogół są to Jezus Chrystus lub Matka Boska – dwie figury powszechnie rozpoznawalne i znane (w sensie graficznego odwzorowania…). Jeżeli odkrywca odpowiednio sugestywnie opisze swe omamy wzrokowe, grono wpółwidzących powiększy się szybko… Drugi ze sposobów demonstracji – akt ruchomy – najczęściej ma postać hydrauliczną: łzy spływające po portrecie, krople krwi sączące się z posągu… Klasycznym aktem tego typu jest coroczne upłynnianie się zawartości ampułki z krwią świętego Januarego z Benewentu – patrona Neapolu.

Demonstracje – aczkolwiek spektakularne i sugestywne – mają ograniczone możliwości komunikowania istotnych treści; można je interpretować jako napomnienia, ostrzeżenia, wezwania do pokuty – rzadziej jako znak opieki i życzliwości. Ale zawsze będą to symboliczne sygnały o prostej treści, które gotowi jesteśmy przyjąć i zaakceptować wspólnie. Za to wniknięcia mają znacznie większe możliwości komunikacyjne, szerszy kontekst emocjonalny, szersze pasmo przenoszenia treści – aż po wysublimowane traktaty filozoficzne i moralne. Ich wadą jest to, że są trudniejsze do uwierzenia, bo w zasadzie są intymne, niewidoczne z zewnątrz dla innych…

Wniknięcia jako takie również dzielą się na dwie odrębne grupy. Pierwsza z nich to spotkania: dotknięci takim wniknięciem nagle spostrzegają obok siebie postaci nie z tego świata, najczęściej przypominające Matkę Boską, rzadziej jej Syna – są rozświetlone, promieniujące nieokreśloną aurą; gdy pozwolą się dotknąć, są podobno wyraźnie ciepłe, miękkie i do tego pachnące. Nawiązują dialog, przekazują informacje, ostrzeżenia, stawiają dodatkowe warunki zbawienia i pokutowania za grzechy, formułują instrukcje, powierzają tajemnice i proroctwa. Ich „materialna”, jakoby widzialna, struktura zawiera się między ektoplazmą, produkowaną masowo w Europie na seansach spirytystycznych w latach dwudziestych ubiegłego wieku przez polskie medium okultystyczne – niejakiego Jana Guzika – a subtelną ułudą współczesnego hologramu.

Druga grupa wniknięć to penetracje. Wnikająca figura (choć na ogół zdefiniowana) nie przybiera konkretnej postaci, jest głosem tylko – wewnątrzczaszkowym, wewnątrzustrojowym – rozmawiającym, dyktującym, obiecującym, nakazującym… Problem na tym polega, że tego typu penetracje najczęściej mają podłoże neurologiczne (pourazowe) lub zgoła psychiatryczne. Piętno medyczne szalenie utrudnia nosicielom takich objawień przekonanie innych do swoich wizji. Ale nie uniemożliwia… To tylko kwestia sugestywności przekazu. Historia zna przykłady posiadaczy żółtych papierów twardych jak skamieniałe jaja dinozaura, którzy przyciągali i hipnotyzowali tłumy mimo widocznych objawów nierównowagi psychicznej. Między zaburzeniami umysłowymi a zdolnościami profetycznymi dystans niewielki – albo żaden…

8 czerwca 1983 roku właścicielowi działki pracowniczej w kompleksie ogródków działkowych na terenie osiedla Nowy Otok na przedmieściu dolnośląskiego miasta Oława – Kazimierzowi Domańskiemu, malarzowi w tamtejszych zakładach naprawczych taboru kolejowego – ukazała się Matka Boska. Ni mniej, ni więcej… Kazała uzdrawiać ludzi i zbudować sanktuarium. Domański natychmiast na działce postawił zaimprowizowany ołtarzyk i rozpoczął głosić przekazywane rzekomo przez Matkę Boską orędzia. Wiadomości o cudzie (ściślej: objawieniu) w Oławie rozchodziły się szybko z parafii do parafii i Oławę, a konkretnie działkę na Nowym Otoku, nawiedzać poczęły dziesiątki tysięcy pielgrzymów. Zupełnie niechcący do sławy Oławy przyczynił się generał Jaruzelski – podczas publicznego wystąpienia (bodajże na plenum KC bądź konferencji delegatów, jeśli dobrze pamiętam…) przywołał te objawienia jako negatywny przykład kształtowania się nastrojów społecznych… W roku 1986 episkopat oficjalnie orzekł, że objawienia Domańskiego nie są nadprzyrodzone, a orędzia zawierają liczne i dyskwalifikujące błędy doktrynalne. Ale do tego czasu zdążył Domański wybudować (dzięki pomocy finansowej i fizycznej tysięcy pielgrzymów) całkiem okazałą kaplicę z plebanią i hostelem dla adoratorów objawień. Jego stosunki z kościołem hierarchicznym pogorszyły się jeszcze, gdy w latach dziewięćdziesiątych założył Stowarzyszenie Ducha Świętego, uznane przez episkopat za schizmatycką sektę i obłożone interdyktem. W 2002 roku po udarze mózgu Domański zmarł, ale zdążył uzyskać rozgrzeszenie. Wdowa Bronisława Domańska zlikwidowała stowarzyszenie, a majątek (dość znaczny, jak się okazało) przekazała kościołowi. Na Nowym Otoku erygowano regularną parafię, a kościół Domańskiego konsekrował sam metropolita… Tak zakończyła się schizma objawień oławskiego robotnika…

I to jest temat dla literatury, dla filmu – nieprawdaż? Tyle że nie było wielu chętnych. Chyba żaden z wielkich reporterów krajowych sprawy nie chwycił. Zajmowała się nim prasa lokalna, więc i zasięg sprawy pozostał lokalny. Domyślam się, dlaczego tematu nie tykano. Objawienia, zwłaszcza nieuznane przez kościół hierarchiczny, to sprawa śliska, drażliwa i konfliktogenna na wielu płaszczyznach. Nie tylko teologicznych. I po co to komu?

Jak na to wszystko trafił Łukasz Orbitowski – dokładnie nie wiadomo. W każdym razie sam twierdzi, że długo żył ze świadomością tematu, tylko jakby niedokładne, nieprzekonująco. Gdy już w nim wszystko dojrzało do napisania – to dojrzało w postaci powieści o osobliwościach życia ludzkiego, ze szczególnym uwzględnieniem duchowej egzystencji Polaków prowincjonalnych (to znaczy prawie wszystkich…) w końcowych dekadach XX wieku. Czyli zamierzył traktat nieomal – na pewno socjologiczny, trochę filozoficzno-egzystencjalny, trochę metafizyczny, śmieszno-straszny, trochę wzniosły i uduchowiony, trochę utytłany w bagnie ludzkich nieprawości. Jak życie samo.

Formę Orbitowski wymyślił osobliwą – ubrał swoją fabularną narrację w szaty regularnego reportażu, a właściwie nie tyle reportażu, co tzw. surówki: z lekka tylko obrobionego materiału wyjściowego, czyli długich monologów swego rozmówcy, spisanych z taśmy magnetofonowej. Tak to wygląda strukturalnie – rozdziały „Kultu” to po prostu ponumerowane taśmy: od pierwszej do dziesiątej. Czyli surowizna, ale w sposób zdyscyplinowany formalnie jednorodna. Bo rozmówca jest jeden… To dobry chwyt pisarski: upodobnienie fikcji do dokumentu, do protokolarnego zapisu zeznań. Bo „Kult” to jest fikcja fabularna. A konkretnie formuła nieco bardziej skomplikowana – wyjściowo zebrany materiał iście reporterski (bo Orbitowski od początku porusza się jak reporter, badając i gromadząc materiał dokumentujący oławskie objawienia, rysujący sylwetkę ich bohatera), poczem dokumentnie przerobiony na fikcję (ale nie całkiem – z zachowaniem autentycznych dekoracji i didaskaliów…), a w w końcu znów zapisany jako reportaż wielce dokumentalny. Karkołomne ale uzasadnione. Bez tych zabiegów nie udałoby się nadać „Kultowi” uniwersalnego oblicza traktatu moralnego (a przynajmniej moralitetu…). Reporterski obowiązek trzymania się faktów, choć nie traktowany przesadnie dogmatycznie przez wielu mistrzów tej branży, w zasadzie uniemożliwia swobodę interpretacji, nadawania nowych znaczeń i luźnej oceny prawdy materialnej. Bez użycia słowa „powieść” nie udałoby się stworzyć alibi dla swobodnej reinstalacji prawdy i konfabulacji, w proporcjach odpowiednich do zamiaru… Nie ma zatem Kazimierza Domańskiego, jest alter ego autora – pan Łukasz, rozmówca (a w zasadzie uruchamiacz klawisza start w magnetofonie) pana Zbyszka Hausnera, fryzjera (w zasadzie: byłego…) z Oławy, brata pewnego rencisty z tejże Oławy Henryka Hausnera – nietęgiego zdrowia i trochę słabującego na umyśle – podmiotu wspomnianych objawień.

Gdyby nie ten zabieg, ciśnienie faktów i tzw. prawdy czasu uniemożliwiłoby oszczędną narrację „Kultu”. Piszę „oszczędną”, choć przecież miejscami staje się ona barokowa, wielosłowna (na tyle, ile pomieścić mógłby – ze zrozumieniem – wokabularz prowincjonalnego fryzjera, o co pieczołowicie zadbał Orbitowski) i zarazem ludyczna – śmieszno-gorzka, nieco arystofanejska… Oszczędność tej narracji polega na pozostawieniu tylko tego, co niezbędne. To jak praca rzeźbiarza, który dostrzegł „coś” w pniu drzewa czy bryle kamienia i teraz stara się usunąć to, co zbędne, by tę figurę z imaginacji wydobyć na świat. No i od razu posprzątać, by nie zostawić zbyt wiele kompromitujących odpadków. Wydobyta w „Kulcie” na wierzch figura sama bowiem w sobie jest dostatecznie wątpliwej konduity i wielce dwuznaczna po względem moralnym…

Bo to jest Polak prawdziwy. Centralna (i jedyna) postać komediodramatu granego od tysiąclecia między Odrą a Bugiem (przejściowo z niewielkimi przesunięciami geograficznymi w te i nazad), w sąsiedztwie mało sobie znanym i nieszczególnie lubianym. To uduchowiony, żarliwy katolik, gotów w każdej chwili żar ów demonstrować publicznie – a zarazem szpetny, bezideowy menel, bezrefleksyjnie gotów w każdej chwili (nawet podczas klepania pacierzy) do popełnienia największych skurwysyństw, jakie zna Ziemia, jego planeta. To troskliwy, lojalny braciszek, na wszelki wypadek trzymający w zanadrzu spisany zawczasu demaskatorski (zazwyczaj fałszywy) rujnujący reputację donos na brata swego. To pobożny, skruszony pielgrzym w każdym dogodnym momencie rzucający się w wir rozpusty – typu: nachlać się po spust, baby jakoweś wyonaczyć, kopnąć w dupę albo w żebra kogoś słabszego, rozpierdolić to i owo. To… Zresztą po co ja sobie język strzępię – znacie tę mendę. Większość, mam nadzieję, tylko z obserwacji Ale niektórzy zapewne (nadzieję mam, że to mała grupa) z porannego spojrzenia w lustro.

Tak – Orbitowski uchwycił Polaka z odsłoniętą słabizną, bezlitośnie wyobracał, nadwyrężył dobre samopoczucie, rozpruł nadęte balony samochwalstwa. Zostawił wszakże przy nadziei – że może nas nie zaleje. Zatem idealna lektura na czas zarazy…

Tomasz Sas
(18 03 2020)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *