Nigdzie w Afryce

26 maja 2017

Stefanie Zweig 
Nigdzie w Afryce
Przekład: Tomasz Dziedziczak
Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2017

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 3/5

Safari znaczy podróż

W 1932 roku w śląskim miasteczku Leobschütz (Regenz Oppeln) na pograniczu morawskim, w rodzinie żydowskiego prawnika przyszła na świat córeczka Stefanie. W dniu jej narodzin sygnały, że mała na pewno całego życia nie spędzi na kotwicy nad tamtejszą rzeczką Psiną, dla przewidującego pesymisty były aż nazbyt oczywiste. Historia nie dała spokoju – najpierw Żydom, potem wszystkim mieszkańcom Leobschütz. W 1938 roku rodzinie Zweigów udało się (III Rzesza potrzebowała żydowskich pieniędzy, a do projektu Endlösung trzej panowie H: Hitler, Himmler i Heydrich – jeszcze nie dojrzeli…) wyemigrować z Niemiec do… Afryki, konkretnie do brytyjskiej kolonii – Kenii. Żydowski prawnik bez znajomości angielskiego zarządzał farmami w interiorze, niedaleko jeziora Nakuru, był internowany jako wróg Imperium – potem służył w brytyjskiej armii. Jego mała córeczka chodziła do angielskiej szkoły, nauczyła się języka suahili (i paru innych narzeczy plemion narodu Kikuju). Przy okazji pokochała (i pewnie też trochę zrozumiała…) Afrykę. Gdy z tym kapitałem intelektualnym wróciła do Europy (ale już nie – jak marzyła – do rodzinnych Głubczyc, Żor ani Wrocławia…), doświadczenia i wspomnienia zamieniła na literaturę. Słuszny wybór…
Stefanie Zweig ma bowiem rzadki dar opowiadania ciepło. Dobitnie, może nawet surowo, bez fioritur i nadmiaru metafor – tak charakterystycznych dla literatury familijno-romansowej. Ale za to  c i e p ł o… Coś nieuchwytnego, niewidzialnego i trudnego do zdefiniowania, nieomal metafizycznego, dzieli umiejętność opowiadania ciepło od kiczu i grafomanii. Ta ostatnia jest jak jazda na jarmarcznej karuzeli ubranej w dekoracje ze snu pijanego cukiernika… Opowiadanie ciepło zaś to jak wieczorna biesiadka przed płonącym kominkiem, z kubkiem parującej herbaty w dłoniach, może nawet szklaneczką whisky i koniecznie fajką nabitą aromatycznym tytoniem… Użyte słowa mogą być takie same, ale metafizyka c i e p ł e g o opowiadania przesądza… Na czym to polega – do końca nie wiem, ale odróżniam. Mam taką nadzieję…
A przecież opowiedziana przez panią Zweig historia (własna, ale na potrzeby literatury nieco przemontowana) wcale – z natury rzeczy – ciepła nie jest. To przecież dramat. Dramat rodziny wyrzuconej z naturalnego łożyska, z klimatu, krajobrazu, środowiska – z ojczyzny wreszcie: paskudnej – jak się dowodnie okazało, złej, nienawistnej, zabójczej. Ale nolens volens własnej – jedynej, jaką się miało. Państwo mecenasostwo Jettel i Walter Redlichowie (z córeczką Reginą) zostali wyrwani z korzeniami z prowincjonalnego Leobschütz i metropolitalnego Breslau. On został pozbawiony intratnej praktyki adwokackiej, ona – prestiżowej pozycji hausfrau z arcymieszczańskiej okolicy wrocławskiego placu generała Tauentziena. On został zarządcą farmy w Kenii za sześć funtów szterlingów miesięcznie, ona usiłowała prowadzić dom. Innymi słowy: niemieccy Żydzi, uciekinierzy izolowani towarzysko w kraju kolonialnym, gdzie i bez tego stosunki społeczne, mimo pozorów malowanej przez Zweig sielanki, i tak były dostatecznie napięte. Kilka lat (1952-55) po opisywanych w powieści zdarzeniach to właśnie Kenią wstrząsnęło Mau-Mau – krwawe powstanie ludu Kikujów…
Jesienią 1939 roku Redlichów internowano (w końcu byli Niemcami z Rzeszy – choć Żydami i prześladowanymi uchodźcami…). Taka imperialna logika. Ale król Jerzy VI wprędce się zreflektował i Walter Redlich na ochotnika wstąpił do brytyjskiej armii, Jettel prowadziła bar w hotelu w Nairobi, a Regina poszła do szkoły z internatem. Po wojnie minister sprawiedliwości w rządzie landu Hesja powołał Redlicha w poczet sędziów sądu okręgowego we Frankfurcie, zaliczając staż (i wypłacając pobory) od 1937 roku (gdy to skreślono go z listy adwokatów) – z niekłamaną poniekąd przyjemnością i uprzejmością. Stał się bowiem Redlich idealnym listkiem figowym dla niemieckiego wymiaru sprawiedliwości po wojnie – jako jeden z nielicznych, których nie trzeba było denazyfikować… Mało ciepła w tej historii – nieprawdaż?
Ale Stefanie Zweig potrafi postarać się o ogólny nastrój gemütlich… Wszystko się układa za porządkiem, jak w pudełeczku na nici u każdej porządnej mamełe. Dookoła sami dobrzy ludzie (niektórzy z nich to nawet Niemcy…), a już tubylcza służba i fizyczni na plantacji… Do rany przyłóż! Opiekuńczy, mądrzy, przenikliwi, wręcz magiczni. I szlachetni. A najdziwniejsze w tym wszystkim jest, że to opowieść nosząca wszelkie cechy prawdopodobieństwa, że jest realistyczna i autentyczna; o żadnym masywnym lukrowaniu, upiększaniu ex post nie może być mowy! Dziwne, bardzo dziwne… Tak powiedziałaby Alicja Liddell (pewnie wiecie, kto to taki…). Ale nie jesteśmy Alicją i mamy obowiązki wobec literatury, skoro już ją czytamy i objaśniamy. Ale nie znajdujemy lepszego objaśnienia dla ciepłoty opowiadania pani Zweig, niż metafizyczne, zaczerpnięte z porządku mistycznego, z arsenału sztuczek czarnego boga Mungo…
Jest tak scena w „Nigdzie w Afryce”, która to objaśnia – trzeba tylko zrozumieć, o co chodzi… Oto Walter Redlich i jego brygadzista z plantacji, Kimani z ludu Kikuju, mieli zwyczaj po obchodzie pól siadywać na skraju łanów kwitnącego niebiesko lnu i wpatrywać się w odległy, oświetlony słońcem, błyszczący na biało (śnieg i lodowce w środku przypiekanego, upalnego kontynentu!) pięciotysięczny wierzchołek wygasłego wulkanu Mount Kenya. Opowiadali sobie niespiesznie nawzajem o świecie i wydarzeniach, chociaż w zasadzie ich głowy udawały się wtedy na safari – każda na swoje własne, ma się rozumieć, Głowa starego Kikuju wędrowała po równinach Wielkiego Rowu, głowa Waltera robiła safari do Wrocławia, Głubczyc, Żor… Każdy, kto gapił się co dnia na swój kawałek Afryki, wie, na czym polega jej magia. Łatwo sprawdzić: kilkanaście lat przed Redlichami, w odległych tylko o kilkadziesiąt kilometrów kenijskich górach Ngong plantację kawy opuściła (po dwudziestu latach gospodarowania) duńska baronowa Blixen – onaż autorka sławnego „Pożegnania z Afryką” – tak brawurowo sfilmowanego przez Sidneya Pollacka w 1985 roku – z Meryl Streep, Robertem Redfordem i Klausem Marią Brandauerem. Podobieństwo (toutes proportions gardées) „Out of Africa” oraz „Nirgendwo in Afrika” – doprawdy uderzające! Zapewne niezamierzone – bo to tylko magia Afryki. Czyta się bez znużenia, choć wspieranie się kawą lub herbatą gorąco zalecane…
Tomasz Sas
(26 05 2017)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *