Berthe Morisot. Tajemnica kobiety w czerni

9 kwietnia 2017

Dominique Bona 
Berthe Morisot. Tajemnica kobiety w czerni
Przekład: Maria Żurowska
Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2017

Rekomendacja: 4/7
Ocena okładki: 4/5

Czy talent ma płeć?

Pytanie to, w tytule postawione tak śmiało, do końca XIX wieku (a może i o parę dekad dłużej…) jedną słuszną odpowiedź miało… Tak, talent, osobliwie talent tworzenia dzieł sztuk wyzwolonych (pędzla, piórka, rylca, dłuta…), architektury, literatury, muzyki (wyjąwszy taniec, śpiew solowy i odtwórcze w gruncie rzeczy, choćby nie wiem jak wirtuozerskie granie na instrumentach…) – był płci męskiej. Tak się złożyło – nie wiedzieć czemu. To znaczy wiedzieć: z powodów religijnych, ekonomicznych, społecznych, ideowych i wszelkich innych (nawet naukowych – oczywiście wedle ówczesnego stanu wiedzy lub „wiedzy”!) panował patriarchat – ergo: żadne inne konkurencyjne „agregaty” ładu kulturowego, cywilizacyjnego, politycznego i gospodarczego istnieć równolegle ani równorzędnie nie mogły. Świat urządzili i światem rządzili mężczyźni, kobietom wyznaczając role poślednie, wśród których role niepoślednie grały: rodzenie potomstwa, dostarczanie przyjemności, ciężka robota w gospodarstwie domowym, rynkowe dostawy piękna i łagodności (odpoczynek wojownika; na ogół wcale nie za uczciwą cenę…). Matka Natura oczywiście nie przyjmowała do wiadomości, jakimi mechanizmami rządzi się cywilizacja i talenty rozdzielała równo między płcie obie, za nic sobie mając rytuały, przesądy i dogmaty. W rezultacie jednak połowa talentów się marnowała dokładnie i bezpowrotnie, bo ich nosicielki nie miały szans (wyjąwszy może wielkie aktorki, primadonny i primabaleriny…). A jeśli nawet jakaś utalentowana dama się przebiła publicznie, zdobywała jeno pozycję dziwoląga na marginesie, pożałowania godnej sawantki czy kurtyzany bez mała… Safona była jedna i bardzo dawno, a Juana Inés de la Cruz (największa poetka wszech czasów w kręgu cywilizacji śródziemnomorskiej…) w XVII stuleciu siedziała w klasztorze w dalekim Meksyku. Gdy w XIX wieku (i to bliżej końca…) kilka pań przebiło szklany sufit niewysokiej klatki, w której trzymano, hodowano i tresowano kury domowe – to były co najwyżej gwiazdami sceny, operowo-estradowymi solistkami, tancerkami; niektóre nawet opanowały fortepian na poziomie koncertowym… Praktycznie tylko dwóm spoza branży rozrywkowej przytrafiła się podobna stłuczka. Jedna nazywała się Maria Skłodowska (po mężu Curie) i dostała dwa Noble – z fizyki i chemii. Ergo: doceniona, choć niechętnie, w męskim świecie jeszcze za życia. Druga to malarka Berthe Morisot, której sukces (uznanie, pieniądze, salony…) właściwie nie dogonił, gdy żyła. Przyszedł na skończone… Jej pierwszą wielką wystawę (394 prace) u Durand-Ruela zorganizowano rok po jej śmierci.
Jeden z pięciu najpiękniejszych namalowanych w XIX wieku obrazów na świecie wyszedł spod pędzla Edwarda Maneta w 1872 roku, nosi formalny katalogowy tytuł „Berthe Morisot z bukiecikiem fiołków” (niegdyś ozdoba kolekcji Rouartów – wnuków i prawnuków artystki – obecnie do obejrzenia w salonach paryskiego Musée d’Orsay) i jest portretem kobiety w czarnym stroju, czarnym kapeluszu, z przypiętym do sukni – nieco poniżej wystającego z dekoltu kawałka białej bluzki wyciętej w skromny trójkącik – bukiecikiem fiołków. Panna Morisot, gdy pozowała Manetowi, była jego koleżanką po fachu i przyjaciółką; dwa lata później została jego… szwagierką – żoną brata Mistrza – Eugene Maneta. Dlaczego obraz jest taki piękny? Trzeba zobaczyć – opowiedzieć słowami się nie da… A przecie formalnie to arcydzieło jest zaledwie… warsztatowym studium efektów użycia koloru czarnego wedle reguł nowej, rewolucyjnej szkoły olejnego malarstwa sztalugowego, której Manet był prekursorem, autorytetem i kodyfikatorem (regularnie zresztą kontestowanym przez równych sobie współwyznawców bractwa św. Łukasza…). W dorobku Maneta portret Morisot nie jest ani tak sławny ani w istocie przełomowy jak „Olimpia” czy fenomenalne „Śniadanie na trawie”. Ale z pewnością najpiękniejszy, emanujący oślepiającym ładunkiem trudnego do zidentyfikowania uczucia. Ni to miłości (zapewne nie w sensie fizycznym, chociaż kto wie?), ni to profesjonalnego dążenia do doskonałości. Przedmiotem, podmiotem i narzędziem obu tych możliwości może być tylko coś sercu bliskiego i zarazem możliwego do ogarnięcia umysłem. Berthe Morisot nie była dla Maneta tylko modelką – obiektem przymuszanym do wielogodzinnych seansów pozowania. Wiele między nimi musiało się dziać na różnych płaszczyznach, choć gdy malował Berthe z bukiecikiem fiołków, jeszcze nie dostrzegł w niej malarki, co najmniej równej swym kolegom i współzawodnikom…
Kim zatem była Berthe Morisot? Nazwisko od dawna nie było dla mnie obce, albowiem od bardzo wczesnej młodości (nastoletniej zgoła) zaczytywałem się w biografiach malarzy Henriego Perruchota, wydawanych od 1958 roku przez ukochany, nieoceniony, świetnej pamięci Państwowy Instytut Wydawniczy. Zanim dostałem od losu szansę (z powodów politycznych mocno spóźnioną…) obejrzenia niektórych obrazów w oryginalnym kształcie – w europejskich muzeach, wiedziałem dobrze, kto to Cezanne, Manet, Monet, Renoir, Degas, Pisarro, Gauguin, Van Gogh, Seurat, Sisley – a nawet żuaw Bazille (poległ w 1870 roku pod Beaune-la-Rolande) czy Caillebotte. Wiedziałem, kim byli Paul Durand-Ruel, Ambroise Vollard, Victor Choquet, Paul Gachet, Suzanne Valadon i Mary Cassatt… Berthe Morisot też była obecna, ale jakoś tak pobocznie, raczej w związku z familią Manetów, niż z racji własnego dorobku twórczego. Dopiero urodzona w pirenejskim Perpignan (starodawna prowincja Roussillon), w rodzinie pochodzenia katalońskiego, pisarka Dominique Bona (laureatka nagrody Renaudot, od czterech lat „Nieśmiertelna”, wybrana do Akademii Francuskiej…) wydała w 2000 roku u Grasseta kompletną i kompetentną biografię Berthe Morisot, będącą wszakże w istocie czymś więcej – wnikliwą panoramą środowiska artystycznego Paryża, krytycznym opisem dziejów rewolucji impresjonistycznej, galerią niezwykłych postaci – wtedy ważnych dla francuskiej i europejskiej kultury, dziś praktycznie zapomnianych…
Pani Morisot pod piórem pani Bony jawi się jako kompletna artystka, profesjonalna malarka, krocząca własną drogą twórczą (obraną po wieloletnich poszukiwaniach…), z talentem wysokiej próby – a do tego jako spełniona kobieta i matka, kochana, uwielbiana przez licznych mężczyzn nietuzinkowych, nosząca jednakowoż w duszy i ciele tajemnicę jakowąś (może nawet kilka tajemnic…). Dominique Bona oś tej biografii uczyniła splatając w jedno dwa nurty opowieści. Wątek eksperymentalny, poszukiwawczy, gdy artystka, wciąż niepewna swych wyborów, iskrzyła światłem odbitym od mistrzów Luwru (których pracowicie kopiowała), potem Maneta, Moneta… I wątek osobisty, naznaczony koniecznością niezwykle trudnego pogodzenia tej „inności”, będącej konsekwencją wyboru malarstwa – a w konsekwencji – walki o dopuszczenie do świata artystów na równych prawach i z równymi szansami, bez płciowego handicapu; pogodzenia z marzeniami o macierzyństwie, o domu i rodzinie. Pani Eugeniuszowej Manet, z domu Morisot, to zadanie się udało. W zasadzie, aczkolwiek nie bez drobnych wątpliwości. Pani Bona nie rozwiewa do końca podejrzeń, że od czasu do czasu artystkę ogarniało poczucie niedoszacowania własnej wartości, że miewała zaniżoną samoocenę… Czy była świadoma potęgi swego talentu, a jej artystycznie wycofana postawa (choć uczestniczyła w życiu publicznym, zwłaszcza w skandalizujących wystawach impresjonistów) to tylko kreacja, kamuflaż, by zanadto nie wkurzać burżujów? Fenomen Berthe Morisot nabiera osobliwego znaczenia w biografii pani Bony – staje się świadectwem (nie wiem do końca, czy chcianym, zamierzonym…) a może zgoła oskarżeniem opresyjności patriarchatu. W związku z tym odpowiedź na pytanie o płeć talentu jest mocna: talent płci nie ma! Kropka. Z drugiej wszelako strony sama różnica płci jest zjawiskiem wartym zgłębiania. Przez obie płcie. Na równych prawach. Lektura „Tajemnicy kobiety w czerni” studia te ułatwia…
Tomasz Sas
(9 04 2017)

PS. Uwaga drobniutka taka dla redaktorów Noir sur Blanc. Wspomniany na stronie 184 tytuł nagrodzonego na Salonie w 1872 roku batalistyczno-marynistycznego obrazu Maneta „Walka pomiędzy USS Kerseage i CSS Alabama” zawiera błąd. Okręt wojenny marynarki Unii – żaglowo-parowy slup; wedle współczesnej klasyfikacji, ze względu na uzbrojenie główne (dwa działa Dahlgrena kalibru 280 mm, jedna 30-funtówka Parrotta dalekiego zasięgu, tzw. pościgówka…); byłby chyba ciężkim krążownikiem – naprawdę nazywał się „Kearsarge” (miano od niewysokiej góry – niespełna 900 metrów – w stanie New Hampshire w Nowej Anglii). Rzeczywiście był sławny także we Francji, albowiem zwycięską bitwę morską z okrętem Konfederacji, równie legendarnym na amerykańskim Południu łamaczem blokady CSS „Alabama”, stoczył 19 czerwca 1864 roku… w pobliżu wybrzeża Francji, na wodach normandzkiego portu wojennego Cherbourg na półwyspie Cotentin. To niby taki sobie drobiazg, ale zawsze warto sprawdzać… (TS)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *