Robert Ludlum. Odwet Bourne’a

15 sierpnia 2016

Eric van Lustbader
Robert Ludlum. Odwet Bourne’a
Przekład: Jan Kraśko
Wydawnictwo Albatros Andrzej Kuryłowicz S.C.,
Warszawa 2016

Rekomendacja: 1/7
Ocena okładki: 2/5

Zabili go i uciekł

Tor lotu pocisku kalibru od mniej więcej 7,62 mm do jakieś 12,5 mm, który w wyniku gwałtownej eksplozji ładunku miotającego opuścił lufę broni strzeleckiej, krótkiej lub długiej, szalenie trudno zakłócić. Owszem – snajperzy, czyli precyzyjni strzelcy długodystansowi, od razu powiedzą, że czynniki takie jak wiatr, ciśnienie atmosferyczne, wilgotność i temperatura powietrza… Mają nawet specjalne tablice przeliczeniowe i algorytmy w podręcznych komputerkach polowych (opancerzonych i w kamuflażu bojowym), by te niedogodności usunąć. Ale w zasadzie wystrzelony pocisk porusza się po swej trajektorii (wybranej przez wycelowaną lub nie lufę…) bez przeszkód i z siłą pewną taką – niepohamowaną i destrukcyjną. Więc jeśli przypadkiem (lub nie) na tej drodze znajdzie się obiekt jakowyś, dajmy na to ciało ludzkie, nie ma ono prawa uniknąć dekompozycji (z dużym – rosnącym wraz z kalibrem pocisku – prawdopodobieństwem zejścia definitywnego).
Zasada ta ulega jednak zawieszeniu na gruncie tzw. literatury sensacyjnej, z osobliwą zaś siłą zawieszenie to demonstruje się w przypadku osobnika, znanego pod prowizorycznym (ale od lat ważnym) imieniem i nazwiskiem Jason Bourne…
Postać tę wykoncypował amerykański klasyk powieści sensacyjnej, awanturniczej, szpiegowskiej i politycznego thrillera (aczkolwiek kompletnie odjechanego, czyli fantasy…) niejaki Robert Ludlum, który poświęcił mu trzy dziełka: „Tożsamość Bourne’a”, „Krucjata Bourne’a” i „Ultimatum Bourne’a” (oprócz ćwierci setki innych, które przyniosły mu miliony i sławę; oba zdarzenia raczej zasłużenie…), zanim w 2001 roku… zmarł spokojnie w rezydencji na Florydzie, w Naples (po przeciwnej stronie półwyspu niż hałaśliwe Miami…), miasteczku nazywanym stolicą milionerów USA (najwięcej milionów na metr kwadratowy, najwięcej na głowę mieszkańca…).
Wymyślony przez Ludluma Bourne to produkt fikcyjnego (aczkolwiek przez to wielce prawdopodobnego) projektu CIA (nazwa kodowa: Treadstone), polegającego na pozbawieniu parunastu ochotników (no, może nie całkiem dobrowolnych…) tożsamości, pamięci, korzeni, systemu wartości itp. Po obróbce i treningu zostali oni precyzyjnymi maszynami do zabijania (w eufemistycznym języku agencji to „eliminacja zagrożeń”). Bourne zerwał się ze smyczy systemu (niedokładnie „wyczyszczony” mózg zareagował na ekstremalny dylemat moralny: czy można zabić dziecko?). I odtąd walczy – a) z systemem, pragnącym go wyeliminować, jak złomuje się robota, któremu sfajczył się procesor, b) o odzyskanie pamięci i świadomości sprzed kolapsu…
Prawda, jakiż to genialny koncept, obfitujący w mnóstwo atrakcyjnych (i dobrze sprzedających się) możliwości fabularnych?
Sam Ludlum potencjał ten, jako się rzekło, wyeksploatował trzykrotnie. Filmów powstało jak dotąd z pięć (plus serial…) – przy czym tylko pierwszy („Tożsamość Bourne’a” Douga Limana z 2002 roku) miał cokolwiek więcej wspólnego z literackim pierwowzorem niż tytuł i bohatera. Jaki był serial Rogera Younga z 1988 roku (z Richardem Chamberlainem) – nie mam pojęcia, nie widziałem… W każdym razie trzy filmy z Bourne’em w tytule (wspomniana „Tożsamość” i dwa kolejne – „Krucjata” z 2004 roku. „Ultimatum” z 2007; oba w reżyserii Paula Greengrassa…) mają swoją własną sequelową ciągłość fabularną, wewnętrzną logikę i dobry zespół aktorski z wyrazistym Mattem Damonem na czele (oprócz niego Franka Potente, Julia Stiles, Joan Allen, David Strathairn, Albert Finney…). No, po prostu porządne rzemiosło rozrywkowe… Ba, nawet odległy parasequel „Dziedzictwo Bourne’a” (wirus przenoszący sekwencję DNA, dającą nadludzką moc mięśni i intelektu agentom-zabójcom!?) Tony’ego Gilroya z 2012 roku z Jeremym Rennerem, choć to film słabiutki i głupiutki, oglądało się bez jakiegoś szczególnego obrzydzenia… Cóż, mogę przyznać bez tortur, że trochę mnie wciągnął i zemocjonował.
Najnowszy zaś „Jason Bourne” (tegoroczny: z Damonem w niezłej formie, fenomenalnym Tommym Lee Jonesem z pobrużdżoną efektownymi zmarchami twarzą, kapitalnym francuskim brzydalem Vincentem Casselem i znów produkcji Greengrassa…) to majstersztyk gatunku spiskowo-pościgowo-zabójczego, aż kipiący fajerwerkami inteligentnej intrygi. I oczywiście nić wspólnego z poprzednimi przesłania: organa bezpieczeństwa państwa to największe… niebezpieczeństwo dla obywateli, albowiem demokracja jako ustrój nie radzi sobie zupełnie z ich kontrolowaniem; a do tego ludzie są, jacy są: cyniczni, zdeprawowani, żądni władzy, nadęci ważniacy…
Na literackiej płaszczyźnie drukowanej Ludlum, a z nim Bourne, już takiego szczęścia nie mieli. Na mocy przyzwolenia nader anonimowego konsorcjum familijno-edytorskiego (raz nazywa się Myn Pyn, innym razem Grand Central – a rachunek bankowy zapewne ma na Kajmanach…), władającego prawami autorskimi i wszelkimi innymi, do spuścizny intelektualnej Ludluma (a w sensie ścisłym do wyimka zwącego się Bourne) dorwał się niejaki Eric van Lustbader, wynajęty tuzinkowy wyrobnik pióra, aczkolwiek cieszący się jaką taką renomą sprawnego rzemiechy, który poniżej pewnego (skądinąd niskawego…) poziomu nie schodzi i terminów (to ważne: fabryka musi się kręcić w jednostajnym rytmie i zarabiać, zarabiać, zarabiać…) nie zawala.
Imitator Lustbader nastukał już osiem „bournów”. Ich lektura to zajęcie raczej dla fanatyków lub zblazowanych zawodowców (odfajkować w konwencjonalnej recenzji na 3 tysiące znaków typo, niekoniecznie powiązanych myślą jakowąś…). Ósmy – „Odwet B.” – leży przede mną. Przeczytany. Po tej czynności zdecydowałem dać we wstępnej metryczce tylko jedno nazwisko autora, czyli Lustbadera; nazwisko zaś Ludlum przeniosłem do tytułu… Tak chyba uczciwiej!
Sytuacja jest taka: Bourne po śmierci ukochanej przeżywa (na swój sposób, czyli niczego po sobie nie pokazując…). Nagle meksykańscy narcotraficantes maczetą obcinają łeb agenta Mosadu, przyjaciela Bourne’a i w jego (Bourne’a) obecności. Trop wiedzie ku… Szanghajowi, a na jego nić nawleka się chiński minister i członek tamecznego Biura Politycznego (onże mistrz sztuk walki na miecze, intrygant żądny forsy i władzy, tudzież posiadacz namiętnej meksykańskiej żony z kartelowych sfer…).
Fabularna gawęda rozpościera się tedy między Chinami, Mexico City i Tel Awiwem – pełna przeto jest zgiełku, strzelaniny, trupów, knowań, spisków, zdrad i zasadzek. Biuro Polityczne chińskiej kompartii to jaczejka skorumpowanych makiawelicznych tetryków, marzących tylko o powrocie do starego reżimu. Kartele to oczywiście supermachismo i żądze wszelakie nieokiełznane (w tym nieustanne porównywanie wielkości cojones…) plus cyngle chodzące niezwykle lekko. Mosad to naturalnie bogobojna firma rodzinna, zarządzana przez nobliwych hebrajskich dżentelmenów w białych koszulach z krótkim rękawkiem i w tenisówkach; fach agenta, mordercy i szpiega przechodzi u nich z dziadka na ojca i córkę (aczkolwiek i tam zdarzają się nielojalne mendy…). Innymi słowy: jak mały Eryczek widzi świat dużych chłopców z jeszcze większymi spluwami, majchrami i fiutami.
Zabawa leci na całego – tylko po co? Głupie pytanie. By sprzedać i zarobić. Dlatego szarga się nazwisko Ludluma, majstra może nie genialnego, ale w swym gatunku bardzo przyzwoitego. Ale Ludlum SPRZEDAJE nawet po śmierci… Pod nazwiskiem Lustbadera można opchnąć co najwyżej kabinę prysznicową z masażem. Jedną. Dlaczego jednak jak barany bierzemy udział w tej mistyfikacji? Primo: bośmy baranami są. Zapewne nie wszyscy, ale większość – tak; a taka literatura to drukowany odpowiednik disco-polo. A secundo: bo – jak Bourne’a w Treadstone – też nas odmóżdżają, do utraty pamięci. Pamięci, że literatura nawet podlejszego gatunku też kiedyś była strawna, a czasami (co już trudniej sobie wyobrazić) zgoła zabawna…
Tomasz Sas
(15 08 2016)


Brak komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *